Zima zarąbista, wracam z polski, około 11 w nocy miałem zawadzić jeszcze po żonkę ze wsi ją zabrać. Padał sobie wesoły zamarzający deszyk ze śniegiem.
Człowiek na dorobku, 10 godzin za kółkiem, oczy na zapałki ale jadę.
Drogą nie szło jechać więc mapa (papierowa jeszcze) - znalazłem przejazd przez las drogą gruntową. Na tym zamarzniętym gruncie nie miało znaczenia. To ciach. Po wyjechaniu z lasu rozjazd którego na mapie ni chu chu. Skręcam w prawo. Po 30 metrach widzę zaspę na wprost. Dupa, zawrócić się nie da bo wąsko. Wsteczny i wio. Po 5 metrach trach... zsunęło mnie z drogi.
Wylazłem z auta. Efekt to prawa strona w koleinie - fajnie zamarznięty tunel. Przód tył przez 40 minut i nic.
Gałęzie które podkładałem uciekają, koło się ślizga. Postanowiłem "ukopać" piasku. Nie miałem czym to nogą napier... żeby zmarznętego trochę zebrać. Po 10 minutach walki urwałem podeszwę buta...
Prawie łzy bo ciemno, bez telefonu (kto by miał wtedy).
No to znowu .. BX podniesiony - ech to hydrauliczne zawieszenie. I weca przód tył...przód tył.
Włączyłem jedynkę, wysiadłem z auta i na buksujących kołach go unosiłem. Ni fuja. Minęło ze 2 godzinki walki. Podnośnikiem naciąłem ten lodowy tunel prawie na 5 metrów. Rozbujałem się jeszcze parę razy, jak złapał to prawie wyfrunąłem z tego dołu.
Benio przeżył - osłona przegubu, poducha silnika to małe straty. Dotarłem o 4 nad ranem. 23 godziny w trasie mi wyszły

XJ-em czuję się po czymś takim jak pan i władca.