Po dwóch latach i ponad 50 tys.km bezawaryjnej jazdy stało się. Centrum Warszawy. Stoję grzecznie w korku wracając z pracy. Słucham sobie rejdżów i kieruję się w stronę włości Krecika. Nagle...temperatura rośnie jak na koncercie Krawczyka. Obroty na jałowym lekko w górę. Zjeżdżam szybko na chodnik. Przechodnie uciekają w popłochu. Gaszę klekota. Pierwsza diagnoza pełna optymizmu - pękł któryś z przewodów układu chłodzenia. Nawet myślałem że znalazłem. Truchcikiem pobiegłem na orlę, kupiłem co trzeba, zaglutowałem, dolałem płynu. Odpalam i jadę. Na wisłostradzie ruch się przerzedził, więc kita - czwórka, piątka..temp w normie. Nagle JEB! Korek układu chłodzenia spotkał się w trybie pilnym z maską. Toyka postawiła zasłonę dymną niczym leopard na froncie. Pod maską wszystko zarzygane płynem...Oleju w płynie brak, Płynu w oleju też. Niestety kompresja wywaliła korek z siłą supernowej.
Wróciłem oszczędnie - na sznurku, nawet całkiem przyjemnie się jechało. Cicho, tanio...
Diagnoza dopiero we wtorek.
P.S. Musiałem się wygadać, bo lekko sponiewierany psychicznie jestem. Szydzenie i kasztanienie bardzo mile widziane
