
Tytuł książki: "Mongolia - wyprawy w tajgę i step".
Bibilioteka Poznaj Świat.
Miłej lektury

==============================
Pożegnałem się z Dżigdżidsiirenem i jego UAZ-em ponieważ przyjaciel musiał jechać na zbiór orzeszków cedrowych. Trudno mi było znaleźć innego odważnego kierowcę, który chciałby zaryzykować jazdę rozmokłymi szlakami na północ Mongolii. W Ułan Bator powiedziano mi wręcz, że droga z Mórón do Cagaan Nuur jest nieprzejezdna z powodu szkód uczynionych tam przez deszcze. Na szczęście nawinął się inny stary znajomy - Luwsandordż, właściciel starego UAZ-a. Za setkę zielonych plus koszt benzyny Dordż zgodził się na wszystko, nawet na jazdę do Cagaan Nuur.
Z Ułan Bator do Cagaan Nuur (niecałe 1000 km) jechaliśmy sześć dni! Od świtu do zmierzchu. W poprzednich latach zawsze tę trasę robiłem w 3, no góra 4 dni. Ale sześć? Sprawnym samochodem i z doskonałym kierowcą?
Czemu jechaliśmy tak długo? Zacznijmy od pogody. Była fatalna. Nieustające deszcze rozmoczyły szlaki samochodowe, a ciężarówki rozjechały je doszczętnie. Zniknęły sympatyczne polne drogi, a zostały straszne koleiny wyryte w błocie oponami przeładowanych ZIŁ-ów i Kamazów. Doły, wystające głazy, zdradliwe pułapki w postaci zdezelowanych, nieprzejezdnych drewnianych mostów i obok rozryte, pogłębione przeprawy przez błotniste koryta rowów i strumieni. Kaniony wyryte strumieniami erodującej wody deszczowej. Niebezpieczne, wielgachne kałuże - o głębokości 10 cm lub metra (nigdy nie wiadomo co tam jest pod wodą).
Czasami tylko sterczące z błota drągi ostrzegały, żeby tędy nie jechać, bo już wcześniej ktoś się tu topił.
Ponieważ każdy kierowca wolał jechać rozmoczonym stepem niż koleinami, to obok starych szlaków - dróg, powstały nowe - kolejne i następne. Utworzyły się wielopasmowe "autostrady" i kierowca nie wiedział, które z pasm ma wybrać. Przekonany, że trafił na to najgorsze, zjeżdżał z niego znów w step i przez doły i głazy przebijał się do kolejnego - jeszcze gorszego szlaku i tak nieustająco...
Koszmar!
Praktycznie przez połowę drogi niezbędne było stosowanie terenowego przełożenia, napędu 4WD i blokady kół. Jak to odbija się na szybkości jazdy (i zużyciu paliwa) wie każdy kierowca.
Kamienie, kamienie, kamienie... A właściwie to kamienie i głazy. Wszechobecne na szlaku tworzyły "drogę przez mękę". Wstrząsy zmuszały mnie do stałego, kurczowego trzymania się czegoś. Jednak to wcale nie osłabiało walenia barkiem o ścianę, a głową o dach wozu. Wyboje odpowiadały za guzy, siniaki i kontuzje.
Nieustające walenie bagaży o karoserię auta uszkadzało jedno i drugie. Wstrząsy wyrywały kierowcy kierownicę z rąk.
Rurę wydechową urwaliśmy tylko dwa razy, zaledwie raz rozpruliśmy oponę na ostrym głazie i raz przedziurawiliśmy dętkę...
Koszmar!
No i to wszędobylskie błoto. Czarna maź.
Co z tego, że UAZ miał "terenowe" opony. I tak po kilku metrach jazdy w błocie protektor zapychał się i koła zaczynały się ślizgać.
Nie daj Boże zwolnić tempo jazdy lub gwałtownie przyspieszyć. Albo stanąć i chcieć ruszyć. Parę obrotów kołami w miejscu, auto zakopuje się po osie i stoisz.
Nam to się zdarzyło wieczorem tuż za Ulaan Uul. Dotąd kierowca i samochód radzili sobie dobrze. Ale wieczorem zaczął padać ulewny deszcz (oczywiście wycieraczki w samochodzie nie działały) a Luwsandordż miał już za sobą 10 godzin jazdy. Wystarczyło, że przy przejeździe przez głęboki, bagnisty strumień, gdy auto przednimi kołami gwałtownie wyskoczyło w górę, a tylnymi zanurkowało w błoto, kierowca, odruchowo z przestrachu, zawahał się i zdjął na moment nogę z gazu. I stało się!
Utknęliśmy w błocie i już żadna siła nie dała rady ani ruszyć samochodu do przodu, ani cofnąć. Tym nieszczęśliwiej złożyło się, że auto zawiesiło się przeciwległymi kołami. Z przodu i z tyłu. Pozostałe dwa zapadły się w maź bez dna...
Deszcz padał, ściemniało się i zrobiło się przejmująco zimno, a my wysiedliśmy z ciepłego auta głowiąc się, jak tu je wyciągnąć z pułapki. Gdybyśmy mieli wyciągarkę ze stalówką... Gdyby przejeżdżał jakiś samochód... byłoby prościej. A tak - byliśmy zdani na siebie.
Dordż wydobył z auta łopatę i siekierę. Zaczął kopać w błocie. Ja poszedłem szukać czegoś do podłożenia pod koła. Na szczęście, niedaleko znalazłem kilka drągów różnej długości. Zanim je przy-tachałem do auta, zdążyłem przemoknąć i zmarznąć. Buty pełne wody i spodnie mokre do kolan miałem już dawno...
Mój kierowca - zaprawiony w takich bojach - położył krótki, ale gruby pieniek przy samym kole. Z wielkiego, długiego drąga zrobił dźwignię opartą o tę podpórkę i o felgę koła. Razem uwiesiliśmy się na drugim końcu drąga unosząc zagrzebane w błocie koło (z autem) do góry o blisko pół metra. Potem ja naciskałem drąg, a Mongoł podkładał pod koło gałęzie, kamienie i drągi, rąbiąc je siekierą na metrowe odcinki. Operację podnoszenia koła coraz wyżej i podkładania powtórzyliśmy jeszcze raz i jeszcze raz. W końcu wcisnęliśmy wyjętą z samochodu dechę. Potem zabraliśmy się za kolejne koło z przodu auta. Podobną techniką wydobyliśmy je z bagna, dziurę wypełniając kamieniami i drewnem.
W międzyczasie zapadły ciemności (a może to ja już gorzej widziałem przez zalane potem i błotem oczy?).
Minęło kilka godzin ciężkiej pracy zanim uznaliśmy, że można już próbować wydostać się z bagnistej pułapki. Że jest szansa... Luwsandordż siadł za kółkiem, a ja zacisnąłem zmarznięte kciuki. Silnik zaskoczył. Terenowe przełożenie, blokada kół i... śliskie koła auta zjechały w bok po pracowicie wykonanej konstrukcji ratowniczej. Moment... i samochód znów tkwił w bagnie. Jak poprzednio, a właściwie gorzej, bo na dodatek podparł się na tylnym moście!
Koszmar!
Wydobywanie auta ze zdradliwej, bagiennej pułapki zostawiliśmy do jutra. Dordż poszedł spać do samochodu, a ja po ciemku
rozbiłem sobie namiot obok auta. Nic to, że w błocie. Nic to, że położyłem się do śpiwora głodny i zabłocony. Najważniejsze, że wreszcie miałem ciepło i sucho.
Pospałem. Obudzili mnie goście i odgłos rozmowy. To przyjechał na koniu Mongoł. Najpierw poszliśmy za nim do jurty. Kilka miseczek gorącego caju rozgrzało mnie i nakarmiło. Potem w towarzystwie gromady mężczyzn (pomocnicy z drągami i linami), kobiet i dzieci (ciekawość...) wróciliśmy do samochodu. Gromada rąk wprawnych i silnych zabrała się za samochód i za 15 minut nasz UAZ stał na suchym stepie. Zabłocony, ale cały i gotowy do drogi.
Było już późno (koło południa), zatem ruszyliśmy z kopyta. Kilka kilometrów dalej trzeba było przejechać przez rzekę. Właściwie to przez kilkaset metrów kamiennych starorzeczy i rozlewisk.
Poprzedniego dnia pokonaliśmy ten odcinek drogi bez problemów. Dordż pospiesznie kluczył między bagnistymi łachami a wystającymi głazami. Jadąc po naszych wczorajszych śladach szukał miejsca przeprawy na drugi brzeg. Wreszcie zobaczyliśmy właściwe miejsce, gdzie ślady opon dochodziły do wody. W rzece płytka woda marszczyła się na twardym kamienno-żwirowym dnie. Żadnych dołów, głazów, błota - jedziemy.
W połowie przeprawy, na samym środku rzeki, samochód gwałtownie podskoczył. Przednim, lewym kołem najechał na większy kamień. Zaraz potem koło zapadło się głębiej, aż odczuliśmy walnięcie półosi o kamienie. I stanęliśmy!
Kierowca zaczął ruszać to do przodu, to do tyłu, ale bez rezultatu. Auto definitywnie utkwiło w środku rzeki. Woda zaczęła wlewać się do środka kabiny. Po kilku chwilach miałem jej po kostki i - wydawało mi się, że samochód wolno przesuwa się z prądem rzeki.
Mój mongolski kierowca otworzył drzwi i wszedł do rzeki. Woda sięgnęła mu do bioder. Macając ręką (zamoczył się po piersi) dno stwierdził, że koło wpadło w szczelinę między wielkimi kamieniami na dnie i nie ma szans, by samodzielnie, posiłkując się silnikiem, uwolnić się z tej pułapki.
Koszmar!
Daruję sobie opis kolejnej próby wydobycia auta ze zdradliwej pułapki. Powiem tylko, że tym razem było gorzej, bo woda miała nie więcej niż 6-8 stopni, a my - zanurzeni do bioder, spędziliśmy w niej z godzinę.
Udało nam się w końcu wydobyć samochód w ten sposób, że przy terenowym przełożeniu i włączonym wstecznym biegu, kolejno, za pomocą korby rozruchowej, kręciliśmy silnikiem, centymetr po centymetrze wyjeżdżając z dołu. I z rzeki. W końcu wycofaliśmy samochód na suchy brzeg, wykręciliśmy mokre ciuchy i bez najmniejszych problemów przejechaliśmy przez rzekę kilka metrów w bok od pechowego miejsca. Pozostało tylko włączyć ogrzewanie "na ful", powiesić mokre spodnie na bagażniku auta i jechać dalej.
Ale zrobił się wieczór i trzeba było rozbijać obóz, stawiać namiot, gotować jedzenie, a przede wszystkim - "ratować życie" gorącą herbatą!
Tak straciliśmy dobę na walkę o uwolnienie samochodu z bagiennej i rzecznej pułapki.
Dalej droga do Caagan Nuur była jeszcze gorsza. Przejechać nią mógł tylko najlepszy na świecie terenowy samochód - rosyjski UAZ, z najlepszym, mongolskim kierowcą - Luwsandordżem. I przejechał... Ale była to "droga przez mękę". Niech się schowają wszystkie Camel i inne Trophy...