W poniedziałek, jakimś cudem (po wpłaceniu prawie 100E jakichś kosztów administracyjnych isądowych, które przyśpieszyły sprawę o tydzień) udało się wyrwać z policji jakieś pismo (teoretycznie jest to ten protokół z wypadku na sporządzenie którego mają do 21 dni), z którym pojechaliśmy znowu do tego ubezpieczyciela do Szkodry. On stwierdził, że wszystko jest już ok, tylko musimy poczekać kilka dni na przyjazd "inżyniera z Tirany" na ponowne oględziny auta. Interwencja telefoniczna u Dyrekcji przekonała ich, że wystarczą zdjęcia i film, a ja zaraz opuszczam kraj.
Granica z MNE poszła gładko, ale w Mojkowacu zrobiłem na wszelki wypadek w punkcie xero kopię tablicy rejestracyjnej (nikt się na szczęście nie pokapował, aż do Wawy) i tak doturlałem się mniej więcej do połowy Serbii, gdzie walnięty most zaczął ostro cieknąć (koło po strzale tego ałdi - już wiem czemu zawsze nie cierpiałem tej marki - było przekrzywione kilka cm). Do zasięgu mojego assistance brakowało mi ze 150km, więc chłopaki z przydrożnego baru skombinowali mi niedrogą lawetę. Miejscowy mistrz kierownicy przyjechał starym vito, które podniosło się jak wjeżdżałem na tę jego przyczepkę, dowiózł nas w tempie 100-120km/h po górkach, wyprzedając wszystkie osobówki i równocześnie jarając szluga za szlugiem i sprawdzając fejsa na telefonie. Próbowali ode mnie odkupić auto

.
Potem to już nudy. Czekanie na lawetę z Polski i tyle. W sumie po 6 dniach od dzwona dotarłem jakoś do domu

. Teraz się zacznie szopka z odzyskaniem kasy, ale to już inna historia...