W głębszym zamyśle chodziło nam jednak o inne granice i inne bariery. W naszym odczuciu większość granic i barier Amigo przekroczył i przełamał.
Po krótce było tak: wyjechaliśmy 2 lipca. Po krótkiej wizycie w Starym Sączu "zapadliśmy" w sen w Dolinie Roztoki w Rytrze. Granicę Polsko-Słowacką przemknęliśmy w Mniszku. Obraliśmy kierunek na wschód i klucząc wśród wiosek rozrzuconych w słowackich Karpatach uparcie zmierzaliśmy do przodu. Tak bardzo uparcie, że w pewnym momencie odcinek ok 150 m pokonaliśmy w rewelacyjnym czasie 3,5 godziny

Później było jak po maśle... rozmoknięta glina.
Słowacja pożegnała nas uśmiechem sympatycznej celniczki i przekroczyliśmy granicę Ukrainy. A tu inna bajka. Jakaś koszmarna. Jakby pisana przez braci Grimm. Najpierw łysy facet w panterce wyglądający na goryla mafijnego rozdawał jakieś dziwne kartki. Następnie 100m dalej spotkanie ze strażą graniczną, która długo i wnikliwie wypytywała o cel podróży, czas trwania i próbowała ustalić, jaki to model mercedesa, którym podróżujemy.


Po upływie ok godziny znudzona i bezczelna pani celniczka widząc nasze paszporty spytała "Czewo?!" Uprzejmie pani wytłumaczyłem, że chcielibyśmy przekroczyć granicę, w związku z czym jej obecnośc w procedurach jest niezbedna. Po kilku minutach nerwowego szukanie w stosie papierów wręczono nam deklaracje celne, pełne idiotycznych rubryk typu czy przewozisz narkotyki, broń itp.
Bardzo wnikliwie byliśmy wypytywani o środki płatnicze - jakie, ile.
W końcu po uzyskaniu kolejnej pieczątki zostaliśmy odesłani do nastepnej budki, gdzie dostaliśmy pieczątkę na kolejnej kartce, którą trzeba było oddać jeszcze innej pani. Po spełnieniu tego świętego obowiązku przekroczyliśmy granicę Ukrainy. Jak za sprawą czarodziejskiej różdżki przynajmniej w dziedzinie ruchu drogowego znaleźlismy się w innym swiecie. Dalekim od Europy. Pojazdy najróżniejszej maści i stanu technicznego z rykiem klaksonów, niekoniecznie używając kierunkowskazów wyprzedzały i omijały nas ze wszystkich stron. Jeżdżę samochodami ponad 25 lat i nagle poczułem się trochę nieswojo. Ale nikt nie mówił, że będzie łatwo. Wygląda na to, że ja też będę musiał przekroczyć jakieś granice i pokonać jakieś bariery. Stado półdzikich koni w centrum miasta - proszę bardzo, jak na zamówienie. - Użgorod robi wrażenie. Potem było spotkanie z miejscowymi "ofrołdziarzami". dopiero co zmielili tylny most - pełna radocha. Wspólne ognisko, posiłek.
Ludzie serdeczni, mili.
Następnego dnia po pokonaniu kolejnego "pierewału" - przełęczy, późnym wieczorem wśród pól spotykamy samotnego wędrowca. Śmieje się do nas przyjaźnie machając rękami. Zatrzymujemy się. Okazuje się, że nasz wędrowiec wraca z kawiarenki internetowej, a przed nim jeszcze kilkanaście kilometrów marszu. Po krótkiej rozmowie zapadła decyzja - zmieniamy marszrutę. Podwozimy internautę do domu, w zamian za nocleg na Jego Ziemi, długie opowieści o nim, jego rodzinie, o uporczywej walce z państwem ukraińskim o odzyskanie swojej ziemi - kilkadziesiąt hektarów. Następnego dnia "atakujemy" Poloninę Runę. Kilkunastokilometrowy podjazd wijącą się drogą najpierw lasem, następnie przez małą wioskę, by wreszcie gęstymi, ostrymi serpentynami wspiąć się na wysokość ok 1,5 km. Tu nasza maszyna dostała ostrą szkołę. Temperatura powietrza ok 30 stopni, momentami zredukowana jedynka. Wskaźnik temperatury cieczy tuż przed czerwonym polem. Kilkakrotnie ciasne zakręty trzeba było "brać" na dwa razy. Warto było. Widoki piękne. Wieczorne błyskawice zmusiły nas do zjechania kilkaset metrów niżej. Następnego dnia ok. 4 rano wróciliśmy po rozstawione namioty poruszając się po urwiskach we mgle ograniczającej widoczność do kilku metrów.
Następnego dnia była Libuchora. Wioska, która po części jeszcze żyje w XIX wieku. Leży w długiej dwunastokilometrowej dolinie. Po dotarciu do krańca wsi (zabrało nam to ok 1,5 godziny) spędziliśmy noc na sianie.
Ponieważ gościnność ukraińskich pograniczników ograniczyła się tylko do pięciu dni - wpisano nam w paszporty czas pobytu 5 dni- byliśmy zmuszeni do przekroczenia granicy z Rumunią. Znowu "szopki" na granicy, pan celnik za wszelką cenę chciał znaleźć numery ramy naszego żuka i za cholerę nie mógł zrozumieć, że numery w tym wehikule są umieszczone w bardzo dziwnym miejscu, bo na przodzie ramy. Szukał ich w nadkolach, pod maską nie reagując na moje tłumaczenia. W końcu poddał się.
Rumunia przywitała nas uśmiechem pograniczników i ulewnym deszczem.
Pierwszy nocleg spędziliśmy w sąsiedztwie nowo powstającego monastyru. Niesamowitym przeżyciem były dźwięki, które dobiegły z dzwonnicy o zachodzie słońca. Był to transowy rytm wybijany przez mnicha. Nastepnie odezwały się dzwony. Po chwili wśród stłumionych dźwięków gasnącego dnia dały się słyszeć głosy modlących się mnichów. Rytuał powtórzył się o wschodzie słońca. Później były góry Maramureszu, górskie serpentyny, ścieżki leśne z trudem mieszczące samochód, podjazdy korytami potoków. Kontakty z miejscowymi ograniczały się do prostych komunikatów z obu stron, zawsze były jednak serdeczne i przyjazne. Pewnego wieczora napotkani drwale widząc nasze przygotowania do biwaku zasugerowali, byśmy nie spali w namiotach. Powód był prosty - w okolicy widywano mamę z młodym. Mowa była o misiach. Noc spędziliśmy w samochodzie.
W drodze na Bukowinę po przeprawie przez rzekę Moldovę w jednej z dolin leśnych zdemolowaliśmy układ wydechowy. W pewnym momencie okazało się, że koryto potoku "wchłonęło" znaczną część tego, co było leśną ścieżką i dalsza jazda jest niemożliwa. W trakcie zawracania stało się. W ruch poszedł hi-lift, wciągarka, trapy. Udało się częściowo wyprostować wydech. Drut zastąpił gumowe wieszaki - jedziemy. Bukowina. Polskie wioski- Pojana Mikuli, Nowy Solonec i malutka, spinająca je, posadowiona na przełęczy Plesza. Do pleszy wjechaliśmy ok. 22. Na dźwięk naszych rozmów wokół samochodu zgromadziło sie kilka kobiet. Z niekłamanym zainteresowaniem wypytywały skąd jesteśmy. Nastepnego dnia zjeżdżamy do Solonca. Droga tylko z nazwy jest drogą. Przy wadze naszego pojazdu ok. 3 ton i jego wysokości zjazd z przełęczy wymaga dużego zaangażowania kierowcy oraz pilota. Najgorszy odcinek drogi pokonaliśmy. Przed nami odcinek szutrowej serpentyny. Wyłączam reduktor, włączam trójkę - licznik wskazuje ok 70 km/h. Samochód sunie ciągnąc za sobą tuman kurzu. Kuba krzyczy: dziura! ja na to: wiem! jeszcze raz słyszę: dziura!! i wtedy dostrzegam w tym pięknym szutrze dziurę średnicy ok. 80 cm. kierownica w prawo- przód przeszedł obok. Gaz do dechy, kierownica w lewo - tył przeszedł. Hamowanie. Wyszliśmy popatrzeć. Tylne koło przeszło po samej krawędzi, a głębokość leja to ok. 2,5 metra. O mały figiel wycieczka skończyłaby się. By ostrzec następnych, w dziurę włożyliśmy suchego świerka, a na nim powiesiliśmy woreczki foliowe.
Kolejną noc spędziliśmy w towarzystwie sympatycznych pasterzy owiec. Wzajemne poczęstunki i muzyczne popisy rumuńskich pasterzy.
Następnego dnia postanowiliśmy wrócić do Pleszy. Tuż przed celem, na jednym ze skalnych podjazdów straciliśmy tylną półoś. Rozległ się huk i samochód zaczął się zsuwać do tyłu. Przednie koła nie były w stanie pociągnąć ciężaru po sypkim gruncie. szczęśliwie hamulce zablokowały koła. Chwilę później wspomagany wciągarką przez ok 20 minut wśród kłębów dymu palących się opon nasz samochód pokonywał kolejne metry wzniesienia. 200 metrów wyżej we wsi podsumowaliśmy straty: prawa tylna półoś, powyrywany bieżnik przednich kół. W trakcie przeglądu technicznego naszego auta od strony Nowego Solonca nadjechała grupa kilku samochodów terenowych z Polski. Pierwszy z nich zatrzymał się, wymieniliśmy uprzejmości. Co się stało? - zapytali. Ukręciliśmy półoś- padła odpowiedź. -Aha, w bagażniku takiej nie mamy. I ruszyli. w międzyczasie kolejny samochód ominął nasze auto przejeżdżając po rozłożonych narzędziach. Zginęli w tumanach kurzu. Chwilę później rozmawiałem telefonicznie z Szymonem Milimetrem i Adamem Sasem. Szymon zorganizował półoś, Adam zgodził się przy okazji swej wyprawy do Rumunii ją dostarczyć.
Po 3 dniach mieliśmy półoś. W międzyczasie robiliśmy wycieczki po okolicy posługując się przednim napędem wspomaganym zblokowaną zdrową półosią.
Po zamontowaniu dostarczonej półosi okazało się, że padła przesuwka blokady. W Pojanie Mikuli rozbieramy tylny most. Obserwuje nas lokalny mechanik - Polak. Z niedowierzaniem słucha naszych zapewnień, że za dwie godziny stąd odjedziemy. Odjeżdżamy po dwóch godzinach i 15 minutach. Podążamy szlakiem wyprawy Adama. Trochę według mapy, trochę na "czuja", szukamy zapowiedzianych znaków- niebieskich worków foliowych. Nagle wśród serpentyn leśnych szutrów w świetle reflektorów dostrzegliśmy niebieskie folie. Po kilku kilometrach następne, po następnych kilometrach następne. Wreszcie znaleźliśmy obozowisko. przywitały nas uniesione w górę kciuki. O wschodzie słońca podziwialiśmy widoki z pobliskiej przełęczy. W takich chwilach zapomina się o całym świecie. Potem kawalkadą 7 samochodów pojechaliśmy w dół. Na dole w miasteczku okazało się, że Jeep Tadka stracił pióro w resorze. Zostaliśmy z Tadkiem, reszta pojechała. Lokalny mechanik dokonał transplantacji. Dawcą pióra była Dacia. Po spotkaniu z resztą grupy pożegnaliśmy się z wyprawą Adama i pozostaliśmy na biwak w malowniczej dolinie. Później był nocny rajd po szosach Bukowiny i Maramureszu. Zapewniam was, że taka podróż potrafi podnieść poziom adrenaliny we krwi. Odcinki przyzwoitego asfaltu, zachęcające do szybkiej jazdy, urywające się gwałtownie, szutry, chwilami gładkie i równe, to znów pełne kolein i garbów. Gliniaste niecki, serpentyny nad urwiskami bez barier i elementów odblaskowych, a do tego pędzący na złamanie karku rumuńscy kierowcy, którzy skracają światła drogowe dopiero po włączeniu 3 reflektorów umieszczonych na dachu naszego auta. Do tego wszystkiego trzeba dodać wałęsające się po drodze krowy i konie lub jadącą nieoświetloną furmankę.
Ostatniego dnia, zmierzając do granicy węgierskiej, zobaczyliśmy na drodze aro z przyczepą, w której urwało się koło i bezradnych dwóch Rumunów. Przydał się nasz hi-lift i lewarek.
Przejeżdżamy Węgry. Po raz kolejny potwierdza się moje spostrzeżenie, że to chory kraj. Jedziemy ok. 200 km. Nie ma parkingu, gdzie można stanąć i rozprostować kości. Wszędzie płoty i druty. Chcieliśmy coś zjeść. W Tokaju w Karczmie Rakoczego i następnym przydrożnym zajeździe, w kraju słynącym ponoć z wykwintnego jadła, proponuje się hamburgera, hot-doga i pizzę - mrożonki z lodówki odgrzewane w mikrofali. Był jeszcze jeden zajazd, tuż przed słowacką granicą, gdzie niestety nasze finanse skapitulowały.
Na Słowacji spędziliśmy noc pod gołym niebem u stóp zamczyska w Spiskim Podgrodziu. Potem był przejazd przez Wysokie Tatry, Łysa Polana i Polska. Następnie część ekipy - Amigo, Aśka i Jędrek popłynęli przełomem Dunajca, noc spędziliśmy w Jaworkach. Następnego dnia załatwiliśmy przejazd przez rezerwat Białej Wody, wjechaliśmy też na okoliczne hale Małych Pienin. Na jedną z nich Amigo wszedł pieszo podziwiając widoki. I tak się skończyła podróż drogami i bezdrożami Karpat. Jeszcze zapomnieliśmy wspomnieć, że ostatniego dnia pobytu w Rumunii w Maramureszu złamaliśmy główne pióro przedniego prawego resora. Podłożenie paska gumy i naciągnięcie resora pasem transportowym pozwoliło przejechać blisko 1500 kilometrów i wrócić do domu.
Amigo nie był tylko pasażerem, w miarę swoich możliwości i umiejętności starał się brać czynny udział w wyprawie. Brał czynny udział w pracach wyprawowej kuchni, pomagał w naprawach, udzielał sie jako tłumacz, prowadził "dziennik pokładowy". Jego specyficzne poczucie humoru i bardzo dobry kontakt z ludźmi pozytywnie wpływały na atmosferę w naszej grupie. Wspólnie przekraczając granice przełamaliśmy wiele barier.
Jeszcze raz podziękowania w imieniu naszym i Amiga dla wszystkich tych, którzy przyczynili się do zorganizowania naszej wyprawy.

Zaczynamy wyprawę.

My zobaczyliśmy Kraków, Kraków zobaczył nas.

Stary Sącz.

Roztoka Ryterska.

Słowackie bezdroża.

Pierwszy biwak na Słowacji.

"Usiedliśmy" na tylnym moście.

Trapy okazały się niezbędne.

Jędrek - Mały człowiek z ciężkim sprzętem.


Klarujemy linę wciągarki - Jędrek surfuje na przyczepionym trapie.

Użgorod - w kolejce do tankowania.

off-roadowcy z Użgorodu.


W drodze na Poloninę Runę (od lewej: Jacek, Aśka, Amigo, Kuba, Jędrek)

Wieczorny widok z Połoniny.

Poranne mgły.


Zjazd z Połoniny.

Wymiana poglądów.

Tankuj ukraińskie paliwo.

Czeska wyprawa motocyklowa.

Libuchora.

Libuchora.

Libuchora.

Kwestujący mnich rumuński - z duchem... czasu.

Osiołek.

"a tam gdzie jest to ściernisko" - dziś jest Unia Europejska.

Droga w góry - najpierw było tak...

później tak...

a potem tak...

żeby nas niedźwiedzie lepiej widziały


"starsi panowie dwaj"

po dniu pełnym wrażeń

tędy będziemy zjeżdżać.

Czarny bocian.

Poxilina jest dobra na wszystko


Cygańska "piękność"


Forsujemy rzekę Moldova.

Tu zostawiliśmy tłumik.

Rumuński pasterz

Reanimacja układu wydechowego.

Rumuńskie koty tez mają swoje obowiązki.

terefere-feeee

w drodze do pasterskiego szałasu

wieczorny udój

chwilę wcześniej straciliśmy półoś.

Jakby ktoś nie wiedział, jak to wygląda


Światełko w tunelu - półoś już jedzie z ziemi polskiej do Rumunii.

ręce mechanika pokładowego.

Bulwar i winch.

Brakło skali.

Arbuzy tanie jak barszcz.

Tokaj.

Zachód słońca na Słowacji.

Spiskie Podgrodzie. Zamek nocą...

...i o świcie

Wysokie Tatry.

Widok na Łomnicę.

Tatry Zachodnie.

Krościenko - bez komentarza.

Jaworki - kapliczka.

Rezerwat Biała Woda.


Hale nad Białą Wodą.

Od drogi w lewo - Beskid Sądecki, w prawo - Małe Pieniny.

Wracamy do domu.

Gdyby nie pęknięty resor to...

48497,9 - 43371,9 = 5126,0 km
więcej zdjęć i film w swoim czasie - musimy wypocząć po urlopie
