Przygotowania rozpocząłem od wyboru przewoźnika i terminu rezerwacji. Po całościowej analizie okazało, się, że najbardziej korzystna ekonomicznie jest oferta Polferries na trasie Gdańsk – Nynahamn. Okazało się na przykład, że bilet dla auta + przyczepa campingowa jest u konkurencyjnej StenaLine ( Gdynia - Karlskrona) tańszy tylko o około 100 pln. Natomiast dystans dzielący te oba miejsca (Karlskrona – Nyneshamn) w dwie strony to około 600 km.
Za 100 pln niestety nie można zakupić paliwa na 600 km. Na moje zapytanie o powód takiej ceny pracownicy Stena Line nie udzielili jednak zadowalającej odpowiedzi. Wybór padł więc na Polferries. I tu zaczęła się dopiero prawdziwa „zabawa”. Okazało się bowiem, że dodzwonienie się na którykolwiek podany na stronie internetowej przewoźnika nr telefonu to sztuka granicząca z cudem.
Próbowałem przez 2 dni na zmianę z dziewczyną dodzwonić się ale telefon albo był już zajęty albo nikt nie podnosił słuchawki albo też po drugiej stronie podnoszono słuchawkę i odkładano ją natychmiast na widełki powodując zerwanie połączenia.
Klimat rodem z najciekawszych lat naszego minionego socjalizmu. Wreszcie w trzecim dniu prób udało mi się zarezerwować bilet, ale okazało się, że rezerwacja jest możliwa tylko na auto i niestety jest problem z przyczepą.
Pan z obsługi wyjaśnił, że to wina systemu komputerowego i polecił mi skontaktować się ponownie za kilka dni. Oczywiście za kilka dni próba skontaktowania się spełzła na niczym. Powtórzyła się bowiem sytuacja wcześniejsza z tym, że tym razem o wiele częściej po drugiej stronie podnoszono i opuszczano słuchawkę lub wyciągano wtyczkę telefonu w celu pozbycia się „natręta”. W akcie desperacji zarezerwowałem bilet dla nas w StenaLine.
Ci pomimo absolutnie niekorzystnej ceny nie robili problemu z rezerwacją ani też nie było problemów z dodzwonieniem się. Jednak problemem było to że obecnie posiadałem po jednej rezerwacji u każdego przewoźnika. Nadal próbowaliśmy skontaktować się z jakimkolwiek numerem podanym na stronie Polferries. Po kilku dniach udało się. Kiedy opowiedziałem pani po drugiej stronie słuchawki o tym, że nie wiem za co dostali certyfikat jakości oraz inne prestiżowe wyróżnienia pani stwierdziła, że ten problem wynika z braków kadrowych…
Ostatecznie udało mi się jednak uzyskać rezerwację na dwa nasze samochody oraz na przyczepę kempingową. Rezygnacja z oferty Steny była już tylko formalnością. Rezerwacja była na 19 lipca i pozostało nam bardzo niewiele czasu na przygotowania.
Musiałem się jeszcze zmierzyć z kolejnym wyzwaniem jakim była wymiana napędu rozrządu w Defenderze. Pora była ku temu ostateczna bowiem auto przejechało już 119 tyś km bez zmiany rozrządu. Wg. danych producenta było to już o 19 tyś za wiele. Jako, że nigdy nie robiłem tego samodzielnie na silniku Land Rovera, postanowiłem, że w celach szkoleniowych na pierwsza wymianę pojadę do rekomendowanego serwisu i przypatrzę się na czym polega dokładnie ta sztuka w silniku LR.
Zamówiłem sobie w LR serwis oryginalny zestaw reperacyjny napędu rozrządu i po spisaniu telefonów zakładów ze strony Land Serwisu rozpocząłem wydzwanianie w celu ustalenia najbardziej korzystnej oferty pod względem czasowym i finansowym. Okazało, się że większość zakładów za samą wymianę na częściach zakupionych przez klienta życzy sobie około 300 – 350 pln.
Czas usługi to przeważnie jeden dzień. Jednak była jedna oferta rekomendowanego zakładu, która w drastyczny sposób odbiegała od wszystkich innych. Zakład w Gdańsku zajmujący się obsługą samochodów luksusowych za samą wymianę rozrządu zażyczył sobie 1000 pln oraz pozostawienia auta na 4 dni. Na moje pytanie co takiego jest w wymianie rozrządu Defendera, że kosztuje ona aż 1000 pln pan z zakładu wyjaśnił mi, że bardzo skomplikowaną i pracochłonną rzeczą w tym silniku jest uszczelnienie przedniej pokrywy rozrządu…
Nie mogłem już niestety zdusić śmiechu więc wyłożyłem „karty na stół”. Przedstawiłem szybko panu cennik wszystkich konkurencyjnych rekomendowanych przez Land Serwis zakładów serwisowych oraz powiedziałem, że ostatecznie sam mógłbym sobie to wszystko wymienić, tyle, że pierwszy raz chciałbym zerknąć na czym to dokładnie polega w tym konkretnym silniku.
Co do bardzo skomplikowanego i pracochłonnego uszczelniania przedniej pokrywy rozrządu, to zeznałem, że leży właśnie przede mną to bardzo skomplikowane kartonowe uszczelnienie i wg mojej oceny poradzi sobie w 3 minuty z tym nawet pani przedszkolanka nie licząc już nawet jej wychowanków. Na takie przedstawienie sprawy pan z serwisu aut luksusowych nie za bardzo wiedział co powiedzieć i w słuchawce zapadła cisza.
Słychać było jednak po drugiej stronie cichą naradę a po chwili ten sam pan zapowiedział mi, że specjalnie dla mnie mogą obniżyć cenę za usługę do 400 pln i muszę zostawić auto w ich warsztacie już tylko na 3 dni. Ja jednak odparłem, że już podziękuję za tę ofertę bowiem jeśli na starcie próbowano mnie naciągnąć na prawie 700 pln to nie wiem czym mogło by się to skończyć przy odbiorze auta. Jak jest każdy przecież widzi…
Masz „luksusowe” auto to musisz płacić „luksusowo”...eeechchch.
Ostatecznie zdecydowałem się ze względów lokalizacyjnych na ofertę zakładu ze Szczecina. Umówiliśmy się na konkretny dzień a ponadto szefostwo zakładu nie widziało żadnych przeciwwskazań bym uczestniczył w naprawie i robił z niej dokumentację fotograficzną. Po przybyciu na miejsce przedstawił mi się pracownik zakładu pan Józef, który okazał się doświadczonym i bardzo kompetentnym mechanikiem.
Szybko ustawiliśmy Defendera na stanowisku i rozpoczęła się naprawa. Czas mijał mi przyjemnie i rozmowa z panem Józefem oraz pozostałymi pracownikami zakładu bardzo umilała mi spędzany tam czas. Cała wymiana odbyła się bez żadnych komplikacji i okazała się nawet prostsza niż z początku zakładałem. Generalnie wymiany takiej można dokonać samodzielnie w przeciętnie wyposażonym warsztacie dysponując oczywiście pewną wiedzą mechaniczną.
Korzystając z przystępnej oferty cenowej zdecydowałem się przy okazji na wymianę płynu chłodniczego oraz na wymianę łożyskowania napinacza paska wielo rowkowego. Naprawa rozpoczęta około godziny 9 rano zakończona została około 3 po południu. Przy rozliczeniu okazało się, że dostałem od szefostwa mały rabacik w postaci 50 pln zniżki. Tak więc zadowolony z jakości usługi i podejścia pracowników oraz szefostwa, popołudniem opuściłem Szczecin i udałem się do domu by kontynuować dalsze przygotowania do wyjazdu.



A na tym zdjęciu można zobaczyć czynnosć, którą zakład w Gdańsku wycenił na około 700 pln. Panu Józefowi z zakładu w Szczecinie zajęła ona około 3 minuty. To właśnie owe "bardzo skomplikowane uszczelnienie przedniej pokrywy rozrządu".

W związku z tym, że zabierałem do Szwecji sporo pneumatycznych materacy oraz ponton zdecydowałem o zamontowaniu do Defendera pokładowego kompresora, którego po bardzo okazyjnej cenie zakupiłem na pchlim targu w Holandii. W późniejszej praktyce okazało się, że kompresor sprawuje się znakomicie i wart był wydanych pieniędzy.

Kolejną modyfikacją na którą się zdecydowałem był zakup i montaż samochodowej przetwornicy napięcia 12v/230v. Przewidując używanie jej wraz z wiertarką, szlifierką oraz podobnymi narzędziami kupiłem model 1000w/2000w.
Tym razem jednak przetwornica była mi potrzebna do jednego konkretnego celu. Wespół z zamrażarką umożliwiała nam bowiem bezpieczne przewiezienie do Laponii sporej ilości polskich wędlin na specjalne zamówienie naszych przyjaciół. Zamrażarka kupiona za przystępną sumkę w komisie znalazła swoje miejsce w Defenderze bowiem była za szeroka by przejść przez drzwi karawanu. Wyglądało to może trochę śmiesznie ale z powodzeniem zdawało egzamin.
Przez całą drogę do Laponii i z powrotem zamrażarka pracowała znakomicie i sadzę, że zastosowanie tego rozwiązania było jednym z lepszych pomysłów.
Okazuje się bowiem, że lodówko zamrażarka w karawanie nie może pracować bez dokładnego wypoziomowania co w praktyce uniemożliwia korzystanie z niej podczas jazdy. Ponadto tylko zamrażarka kompresorowa radzi sobie skutecznie gdy temperatura na zewnątrz jest naprawdę wysoka.

Były to w zasadzie jedyne innowacje jakie wprowadziłem specjalnie dla tego wyjazdu. Poza tym mieliśmy już bowiem wszystko co było nam niezbędne do polarnej wyprawy.
Niestety druga załoga czyli mój ojciec i mama jadąca Ferozą niespecjalnie przykładali się do przygotowań licząc na towarzyszące nam od zawsze szczęście podczas wypraw. Jednak Feroza miała dla nich jedną niemiłą „niespodziankę” w zanadrzu.
Niespodzianka ta nią w zasadzie być nie powinna bowiem wszyscy już wcześniej wiedzieliśmy, że Feroza gubi wodę z chłodnicy. Poprzedniemu właścicielowi widać woda przymarzła w chłodnicy i rozdęło górną jej cześć co powodowało o dziwo tylko okresowe wycieki. Na bliskich dystansach nie miało to większego znaczenia, jednak wyjazd za koło polarne różnił się zdecydowanie od wyjazdu do miasta na zakupy.
Oczywiście było to tylko moje zdanie. Ojciec nie dal się namówić na naprawę i takim oto sposobem 19 lipca Defender z karawanem i załogą: Jacek + Lucyna oraz Daihatsu Feroza z załogą Irek + Wanda stali w pełnej oraz niepełnej gotowości bojowej do 5 z kolei wyprawy polarnej.

Pogoda do jazdy była znakomita. Więc z godzinnym odstępem od siebie wyruszyliśmy do Gdańska na spotkanie z nowym promem Polferries – Baltivią. Na odprawę promową stawiliśmy się punktualnie i po sprawdzeniu biletów i paszportów ustawiliśmy się w kolejce do Baltivii. Prom ten jest sporo mniejszy od Skandynawii, którą płynęliśmy dwa ostatnie razy.
Po zajęciu miejsca na promie udaliśmy się w poszukiwaniu dogodnego miejsca na nocleg. Jako, że w sezonie letnim cena kajuty jest generalnie zniechęcająca wybraliśmy opcję survivalową czyli „spanie na sianie”. W praktyce okazało się, że promem tym jedzie mało osób a miejsc dobrych do potencjalnego noclegu jest całkiem sporo. Z powodu mniejszej ilości pasażerów atmosfera na promie jest w moim odczuciu bardziej kameralna.


19 godzin rejsu minęło nam bez stresów i w południe następnego dnia ustawiamy się już w kolejce do odprawy po stronie szwedzkiej. O dziwo tym razem nie czekała tu na nas armia celników a jedynie dwoje policjantów o wyglądzie starszych rockersów sprawdzało wybiórczo trzeźwość kierowców.
Jako, że Baltivia to generalnie prom przeznaczony dla ciężarówek a te przechodzą odprawę w innym miejscu to niewielka ilość aut osobowych jest odprawiona błyskawicznie. Tak wiec po chwili znajdujemy się poza terminalem odpraw i przygotowujemy się do czekającej nas długiej drogi.

Tym razem postanowiliśmy jechać środkiem Szwecji. Trasa ta jest o wiele bardziej urozmaicona niż wschodnia droga E-4. Na miejsce naszego pierwszego noclegu wybraliśmy malowniczy kawałek ziemi nieopodal kempingu Sifferbo, w którym gościliśmy jakiś czas w 2002 roku. Na tej trasie Feroza pozbywała się wody z chłodnicy w sposób „liniowy” co umożliwiało dość łatwe ustalenie odstępów czasowych pomiędzy którymi należało ją uzupełniać.
Łatwość ta spowodowała zbytnią pewność siebie mojego ojca. Pod wieczór zajeżdżamy do naszego starego campingu w Sifferbo. Pytanie o cenę za nocleg ma dla nas tylko wartość informacyjną bo i tak zamierzamy skorzystać z gościnności naszego dwa lata wcześniej upatrzonego miejsca. Na miejscu noclegu czeka na nas rzeka i miejsce na ognisko.
Czym prędzej montujemy wędki aby wzbogacić nasze menu o świeże rybki. Jednak o dziwo tym razem nic nie udaje nam się złowić. Nie zrażeni tym rozpalamy ognisko i pieczemy kurczaki delektując się przy okazji naszym polskim piwkiem. Dzwonimy do znajomych z Polski i jak to zwykle wieczorami za granicą słuchamy programu pierwszego polskiego radia na falach długich.

Noc mija szybko i już z rana jesteśmy gotowi do dalszej drogi. Tym razem jednak stało się to czego bardzo się obawiałem. Pęknięcia w chłodnicy Ferozy powiększyły się i woda zaczęła uciekać o wiele szybciej a na dodatek pomiędzy kolejnymi dolewkami uciekała w różnym tempie.
Stawaliśmy więc wielokrotnie a sytuacja wydawała się coraz groźniejsza bo woda w silniku Ferozy w zasadzie gotowała się przez cały czas. Feroza posiada nadciśnieniowy układ chłodniczy i sytuację poprawić mogło by rozhermetyzowanie zaworu ciśnieniowego na korku chłodnicy oraz tymczasowe zdemontowanie termostatu, lecz niestety nie potrafiłem ustalić gdzie on się dokładnie znajduje w tym japońskim silniku.
Oglądałem go z każdej strony i niestety termostatu ani widu ani słychu. A gdy tylko silnik osiągał właściwa temp. pracy, która była nieco wyższa od 100 stopni chłodnica popuszczała wody powodując spadek ciśnienia i wrzenie wody. W obliczu grożącej nam awarii, którą było by jak przewidywałem pękniecie głowicy lub co najmniej wydmuchanie uszczelki pod głowica mina mego ojca zrzedła zupełnie. Niestety nie na wiele pomagały dolewane preparaty do uszczelniania chłodnic kupowane przez nas w sporych ilościach na stacjach paliw. Pozostało nam tylko uzupełniać ubytek wody co pół godziny i modlić się by japońska jakość silnika wytrzymała tę karkołomną próbę.






Po drodze napotykamy informacje, że w pobliżu znajduje się Adventure Park z Land Roverami. Chciałem go odwiedzić, lecz nerwowa atmosfera spowodowana defektem Ferozy spowodowała, że pojechaliśmy dalej w nadziei, że auto wytrzyma. Odwiedziny parku Land Roverów przełożyłem na następny raz. Jedziemy dalej na północ i zbliżamy się do naszego kolejnego miejsca noclegowego jakim jest malownicza okolica małej elektrowni wodnej.
Na nasze szczęście jeszcze nikt nie zdążył się ulokować w tym miejscu na nocleg. Czym prędzej rozkładamy kolejne biwakowisko. Już trzeszczy ogień ogniska i wokół rozchodzi się smakowity zapach pieczonego mięsa. Siedzimy przy ogniu do późnych godzin nocnych.




Następnego dnia bez ociągania się ruszamy w ostatni czekający na nas odcinek drogi. Feroza nadal cieknie i gotuje się ale jedzie dalej. To napawa jednak odrobiną optymizmu. W końcu pod wieczór zajeżdżamy do położonej w lasach Laponii chaty naszych przyjaciół. Feroza wytrzymała. Jednak już wiemy, że przed wyruszeniem w drogę powrotną musimy usunąć usterkę.




Tymczasem jednak nie ma co zaprzątać sobie głowy bo czeka nas konkretna powitalna impreza. Następnego dnia jak to zwykle przystępujemy do rozbijania naszego stałego obozowiska. Gdy wszystko już stoi jak należy, biegniemy na wyścigi do łodzi by sprawdzić czy w tym roku także dopisze nam szczęście w łowieniu ryb. Okazuje się, że ryb jak zwykle jest pod dostatkiem.


Nasi lapońscy przyjaciele „nagrali” nam kilka ciekawych ofert pracy i tak w pierwszym tygodniu pobytu mogliśmy podreperować nasz wyprawowy budżet o całkiem pokaźną sumkę, którą zarobiliśmy na wykańczaniu gładzi gipsowych w pewnym szwedzkim domu. W późniejszym czasie dostaliśmy bardzo ciekawą ofertę pracy znad Zatoki Botnickiej.
Udaliśmy się tam na tydzień i naprawdę było warto. Nie dość, że zarobiliśmy całkiem przyzwoitą sumę to do tego mogliśmy przez tydzień korzystać do woli z uroków okolic Zatoki Botnickiej. Klimat był tam wspaniały a wieczorna gra kolorów na niebie niepowtarzalna.
















W drodze powrotnej znad wschodniego wybrzeża odwiedziliśmy kemping w Kattisavan, w którym znajduje się ogromny naturalny meteoryt. Jeśli będziecie przejeżdżali gdzieś w pobliżu polecam zawinąć na chwilkę do tego kempingu i przyjrzeć się meteorytowi z bliska. Naprawdę jest co oglądać.












Poza pracą i zwiedzaniem nie zaniedbywaliśmy imprezowania ze wszystkimi naszymi lapońskimi przyjaciółmi. Często odwiedzaliśmy naszą rodaczkę Monikę i jej nowego towarzysza życia Torta. Pewnego razu wybraliśmy się wspólnie na dużą imprezę towarzyską organizowaną w pobliżu miejsca naszego pobytu.
Była to wielka potańcówka dla kilkuset osób. Cena za wejście była bardzo wysoka ale zdecydowaliśmy, że musimy zobaczyć jak bawią się Szwedzi w Laponii. Okazało się że potańcówka mieściła się na wielkim placu była tam oddzielna sala dla młodzieży z ich ulubiona muzyką i była tez sala dla starszych, oczywiście z nieco inną preferowaną przez te grono muzyką. Był tez oczywiście słynny bar szwedzki z jakże słynnym piwem, które to było jedynym dostępnym oficjalnie alkoholem na owej imprezie. Piwo to było tylko w dwóch rodzajach. Jedno o zawartości alkoholu 2,8% a drugie 3,5%.
O dziwo jednak wszyscy mijani przeze mnie Szwedzi byli dość solidnie „wstawieni”. Tajemnica tego zjawiska wyjaśniła się dość szybko. Okazało się bowiem, że jeśli nie można alkoholu oficjalnie kupić to obywatele radzą sobie swoimi sposobami. Dla Szwedów tym sposobem było masowe przemycanie alkoholu na teren imprezy w samochodach. Tak więc po kilku rytmach muzyki gnały do zaparkowanych w pobliżu samochodów pielgrzymki młodszych i starszych Szwedów w celu konsumpcji zakazanego trunku.
A jednak na imprezie gdzie bawiło się kilkuset Szwedów a alkohol czuć było wyraźnie w powietrzu nie zauważyłem żadnej bijatyki czy też nawet przepychanki. Na dodatek tego nie widziałem w ogóle ochrony a porządku pilnowało dwoje nieuzbrojonych policjantów, którzy tak naprawdę nie mieli nic do roboty. Rzecz nie do pomyślenia w Polsce gdzie na lokalnej imprezie młodzi krewcy rodacy już na starcie imprezy zdążyli by się porządnie pobić przynajmniej ze dwa razy.
A tymczasem było tu miło i spokojnie gdyż na imprezie wśród kilkuset Szwedów było tylko pięcioro Polaków czyli cała nasza paczka. Niestety impreza jak to jest w Szwedzkim zwyczaju zakończyła się o 01.30 i wszyscy grzecznie rozjechali się do domów. Na imprezę te ściągają ludzie nawet z miejscowości oddalonych o 150km a imprez tych jest w ciągu roku tylko dwie.
Wyjątkowo rzadko spotykają się ludzie północy na masowych imprezach towarzyskich. Żeby pobawić się jeszcze po nadzwyczaj krótkiej imprezie udaliśmy się z Monika i Tortem do ich posiadłości w celu zorganizowania polsko – szwedzkiej imprezy, która to skończyła się o późnych godzinach porannych, czyli tak jak to powinno być.


Z rana Monika zademonstrowała nam stary piec, w którym do dziś wspólnie z Tortem wypiekają chleb oraz pizze. Ponadto mieliśmy w końcu okazję podjeść truskawek z ich ogrodu, bo niestety po raz kolejny nie byliśmy w Polsce w terminie ich owocowania i wszystkie truskawki z naszego ogrodu były dla nas stracone. Okazuje się, że na dalekiej północy specjalne odmiany truskawek owocują pod gołym niebem nawet w końcówce sierpnia.



Podczas naszego pobytu kilkakrotnie wybraliśmy się na dwa samochody w teren w celu wspólnych terenowych zabaw.












Zbliżał się powoli czas wyjazdu rodziców więc korzystając z gościnności naszego lapońskiego kolegi Hardiego naprawiliśmy w końcu chłodnicę w jego extra wyposażonym warsztacie. Następnego dnia eskortujemy Feroze przez około 60km i po raz ostatni sprawdzam czy wszystko jest OK. w tym aucie.
Rodzice odjeżdżają a my zostajemy na Północy jeszcze na cały tydzień. Trzy dni później dostaję telefon z Polski, że Feroza wraz z załogą dotarła bez najmniejszych problemów do domu. Po raz kolejny dopisało wyprawowe szczęście.




Następnego dnia Klaus zabiera nas w teren abyśmy na własne oczy zobaczyli ich lokalna kopalnię złota. Kopalnia wygląda niepozornie i jak to normalne w Szwecji w ogóle nie jest chroniona. U nas na pewno ogradzało by ja potężne ogrodzenie ale tu widać panują zupełnie inne zwyczaje. W drodze powrotnej zwiedzamy wielki kilkunasto kilometrowej długości tunel pod skałami, którym wiele lat temu jeździły ciężarówki ze skalnym urobkiem.
Tunel jest aktualnie nieczynny ale można go po cichu zwiedzić. Oczywiście oficjalnie jest to zabronione ze względów bezpieczeństwa. Tunel ten nie jest wytworem naturalnym. Wykuli go ludzie z pomocą materiałów wybuchowych. Jeszcze do dziś walają się tam resztki zużytych linii strzałowych. Tunel bardzo stromo opada w dół i naprawdę imponuje wielkością.
Aktualnie znalazły w nim schronienie tysiące nietoperzy. Już kilkadziesiąt metrów w dół tunelu panuje ujemna temperatura i znajduje się tam nigdy nie topniejący lód grubo wyścielający posadzkę. Zeszliśmy dość głęboko ale marsz po lodzie utrudnia smród i śliskość nietoperzowego łajna, które coraz gęściej ściele się pod nogami. Po pewnym czasie mamy już dość niskiej temperatury i pstrykając jeszcze nieco fotek wracamy na zewnątrz.
Na zewnątrz znajduje się ogromna równina powstała z wydobytych podczas budowy tunelu skał. Imponujący widok. W budowę tego tunelu włożono ogromną ilość pracy. Jedziemy jeszcze na drugi koniec tunelu by zobaczyć jak on wygląda. Przeciwległa strona jest jednak uzbrojona w 2 pary drzwi oraz elektronikę, której nie mamy jednak ochoty forsować. Po rozglądnięciu się po otoczeniu wracamy do Defendera.
Uwagę naszą przykuwają jednak porzucone resztki grubych aluminiowych przewodów energetycznych, i znów refleksja…w Polsce zniknęły by w ciągu drugiej nocy, tu jednak leżą spokojnie i czekają. Znowu widzimy resztki linii strzałowych i wnioskujemy, że materiały wybuchowe to podstawowe narzędzia pracy w trudnym szwedzkim terenie. Robi się późno więc wracamy do domu, po drodze mamy jeszcze okazję oglądać piękną tęczę którą uwieczniamy na fotografiach.

























Kilka dni później mamy okazje wypłynąć z Monika i Tortem na połowy ryb sieciami. Generalnie tego rodzaju polowy są zabronione w tej okolicy ale raz do roku w tym właśnie czasie można przez dwa dni zastawiać sieci na wielkim jeziorze.
Połowy jednak nie były specjalnie wielkie bo w pierwszym dniu wpadły w sieci dwa wielkie łososie a w drugim dniu jeden spory szczupak. Ale naprawdę warto było popłynąć i pooglądać szwedzkich rybaków w akcji a do tego sycić zmysły piękną panoramą okolicy. Żeby dzień do końca był udany Tort zabiera nas wszystkich na najwyższe wzniesienie w okolicy gdzie znajduje się maszt stacji telewizyjnej.
Widok z tego miejsca jest fascynujący. Wszystko dookoła w promieniu kilkudziesięciu kilometrów widać jak na dłoni. Robi się późno więc pakujemy się do wozu i wracamy.








Na następny dzień zaplanowaliśmy udać się na doroczne święto „zgniłego śledzia”. Zgniły śledź czyli po szwedzku „surstromming” to pływające w puszcze śledzie o odrażającym smrodzie siarkowodoru. Jednak Lapończycy uważają to za specjalny delikates. Z ciekawością oczekiwaliśmy następnego dnia.
Impreza odbywała się z okazji 25-lecia lokalnego koła wędkarskiego. Przybyło na nią kilkadziesiąt osób z okolicy. Normalnie surstromminga jada się tylko na powietrzu ale tym razem impreza odbywała się w budynku. Już z dalszej odległości dało się wyczuć nutkę siarkowodorowego zapachu. Ale cóż, trzeba było owego delikatesu spróbować. Byliśmy tam jedynymi przyjezdnymi wśród Szwedów, więc ci ostatni przyglądali nam się z ciekawością.
Do tego śledzia podano siekaną cebulkę, w moim mniemaniu dla lekkiego stłumienia smaku i zapachu oraz małe ziemniaki gotowane w mundurkach. Do tego było oczywiście piwo o sikowatym smaku. Smak owego śledzia jest w zasadzie akceptowalny ale zapach niestety odrzuca i dla „nie zaprawionej w boju” osoby jest wyjątkowo przykry. Mimo najszczerszych chęci udało mi się zjeść tylko dwa śledzie podobnie jak Luśce. Za to miejscowi zajadali się nimi obficie.
Najwięksi twardziele nawet nie patroszyli śledzi tylko kroili w kawałki i zjadali razem z wnętrznościami. Niestety daleko nam było do ich możliwości więc po wymęczeniu tych dwóch śledzi rozglądaliśmy się z ciekawością jak radzą sobie z nimi inni uczestnicy imprezy. Po pewnym czasie rozmowy z Tortem i Moniką temat zjeżdża już na kulinarne dziwactwa świata i na wyścigi opowiadamy sobie jakimi to obrzydliwościami w naszym mniemaniu zajadają się różne nacje naszego świata.
Impreza jak to w Szwecji nie trwa zbyt długo i miejscowi wylegają tłumnie by wziąć udział w licytacji 2 łodzi wiosłowych sprzedawanych przez lokalnego bossa. O dziwo, mimo że cena wywoławcza łodzi jest o około 2 tyś SEK wyższa od ich faktycznej rynkowej wartości szybko znajdują one nowych nabywców. Chwilami odnoszę wrażenie, że kupili je ludzie chcący pokazać swój gest przed innymi. Raczej rzadko spotykam się z sytuacją by ktoś chętnie zapłacił za coś znacznie powyżej wartości tego czegoś.
Ponadto nachodzą mnie także inne refleksje. Otóż Szwedzi na Północy posiadają pewne specyficzne cechy osobowości. Cechuje ich na przykład trudno dla nas zrozumiały purytanizm w stosunku do spożywania alkoholu. Ale okazuje się, że purytanizm ten jest tylko na pokaz. W towarzystwie starają się zademonstrować swoją niechęć do alkoholu i bardzo umiarkowanie popijają ich lokalne piwo, którym nie ma możliwości w ogóle się upić, natomiast gdy nikt nie widzi to w zaciszu domu raczą się całkiem obficie mocnymi trunkami nierzadko ich własnej domowej produkcji.
Jak by nie było jest to swego rodzaju oszukiwanie siebie i innych. Ale cóż co kraj to obyczaj. My także, by nie wyjść w tym towarzystwie na ochlaptusów musieliśmy z rezerwą popijać piwa o mocy 2,8%. Może dlatego w Szwecji imprezy kończą się szybko by można było wrócić do domu i w tajemnicy przed innymi uraczyć się czymś mocniejszym. Kto chce niech sprawdzi to sam. My wiemy już o co chodzi. Tak więc by formalności stało się zadość lądujemy w efekcie u Moniki i Torta gdzie natychmiast na stole pojawia się „konkretna zastawa”.



Mimo, że czas leci tu przyjemnie to nieubłaganie zbliża się termin naszego powrotu. Lecz jeszcze przed wyjazdem spędzamy trochę czasu u naszych przyjaciół z Polski, którzy przyjechali tu na zbiory jagód. Na zakończenie naszego pobytu Tomek i Darek zaprosili nas na leśną zupę przyrządzona na ognisku i specjalnie dla nas upiekli samodzielnie chleb byśmy mieli co jeść w drodze podczas powrotu.



W przed ostatni wieczór wypływamy na ostatnie połowy i Luśka łapie na spinning kilkukilogramowego szczupaka, w tym momencie mamy już w bród jedzenia na drogę powrotną jednak ryby biorą znakomicie więc wędkujemy do późnych godzin nocnych.


Ostatniego dnia pakuje cały nasz kram a Luśka w tym czasie udaje się z Tomkiem i Darkiem na kilkugodzinny zbiór jagód. Przez kilka godzin nazbierała jagód za 500 SEK więc jest bardzo zadowolona.


Niestety już na nas pora, trzeba zostawić na jakiś czas Laponię i udać się do kraju. Żegnamy się ze wszystkimi naszymi Lapońskimi przyjaciółmi, jemy ostatnie śniadanie z naszymi gospodarzami i…w drogę!


Ale przedtem zajeżdżamy jeszcze do leśnego obozu Tomka i Darka by wspomóc ich nasza przetwornicą 230V. Chłopaki strzygą się szybko i golą elektryczną maszynką , która działa tylko na napięcie sieciowe. Po raz ostatni pstrykamy sobie wspólne zdjęcie i udajemy się na południe trasą 45.



Tym razem nie mamy zbyt wiele czasu na postoje więc Defender szybko nawija kolejne kilometry na koła. Jedyny nocleg wyznaczyliśmy sobie w okolicy Sifferbo gdzie docieramy bez przeszkód późnym wieczorkiem. Tradycyjnie rozpalamy ognisko i pieczemy złapanego wcześniej szczupaka. Wspominamy wszystkie wcześniejsze przygody. Pogoda dopisuje więc siedzimy przy ogniu do późna. Następnego dnia około południa meldujemy się na terminalu promowym, gdzie oczekuje już na nas Baltivia.


Odprawa i załadunek przebiegają szybko i już biegiem udajemy się szukać miejsca do noclegu. Wracających tym razem jest więcej ale miejsce i tak znaleźliśmy wyborne. Tradycyjnie zwiedzamy prom a potem przysłuchujemy się opowiadaniom podróżnych. Każdy chce coś komuś opowiedzieć i cały prom wypełniony jest gwarem powracających. Rozmowy nie milkną do późnej nocy.

Następnego dnia wita nas piękna pogodą Gdańsk. Długo oglądamy panoramę portu w świetle południowego słońca. Wyładunek i odprawa przebiegła błyskawicznie. Na terminalu odprawiał nas celnik, który też jest fanem aut 4x4 i zamiast standardowych nudnych pytań rozgadujemy się z nim na temat bagażników dachowych do terenówek.
W Gdańsku tradycyjnie już przechodzimy szok związany ze zmianą realiów komunikacyjnych na polskie. Wpadamy na pomysł by do domu wrócić przez Pojezierze Kaszubskie. Widok jezior przypomina nam ostanie 5 tygodni spędzone w Laponii. Do domu zajeżdżamy bez przeszkód z mocnym postanowieniem, że…jeszcze tam wrócimy.




Pozdrowienia dla wszystkich off-road – owców.
Jacek + Lucyna
LR Defender + Carawan