Jednorazowym niepowodzeniem nie ma co się za bardzo zrażać, więc szukałem i innych miejsc w których panuje zima a które leżały by w zakresie moich aktualnych możliwości finansowych. Szybko przypomniałem sobie, że przecież w Laponii mają jeszcze prawdziwą zimę a na dodatek mam tam przyjaciół i było by się gdzie zatrzymać i z kim poszaleć na śniegu. Szybko zadzwoniłem na północ i już niebawem miałem ustalony plan działania. W Laponii zawsze jesteśmy mile widziani więc dostaliśmy zaproszenie na 5 zimowych tygodni. Wizyta ta z kolei umożliwiła naszym znajomym odwiedzenie ich własnych rodzin w Niemczech. W tym czasie mogliśmy korzystać z uroków zimy do woli, przy okazji doglądając ich dobytku.
Postanowiliśmy wyjechać w starym i sprawdzonym składzie czyli ja , Lucyna i nasz „łapacz przestrzeni” – Defender. Wyjazd zaplanowaliśmy 9 marca. Na Pomorzu mieliśmy iście wiosenną aurę ale z prognozy wynikało, że w Laponii panuje nadal ostra zima. Zastanawiałem się, czy warto zabierać na tę wycieczkę komplet skandynawskiego, zimowego ogumienia wyposażonego w stalowe kolce. Było by to bardzo wskazane, jednak planowaliśmy wrócić w terminie kiedy jazda na kolcach nie jest już możliwa w Skandynawii. Poza tym wiedzieliśmy, że do portu w Gdańsku też nie możemy pojechać na kolcach bo skończyło by się to mandatem i zabraniem dowodu rejestracyjnego. Z kolei wieść na dachu ciężki komplet 4 kół w tę i z powrotem i 2 krotnie zmieniać je w trasie - nie uśmiechało mi się zanadto.
Długo się zastanawiałem co z tym fantem zrobić. Po zeszłorocznym obsunięciu się autem z oblodzonej drogi wiedziałem, że szerokie opony BFG AT, które miałem nie nadają się do takich warunków. Jednak zabranie drugiego kompletu też uwierało mnie niesamowicie. Ostatecznie postanowiłem pilnie obserwować prognozę pogody dla wschodniego wybrzeża Szwecji oraz Laponii i w zależności od warunków zdecydować co z tym „oponiarskim fantem” zrobić. Ostatecznie po kilkudniowej obserwacji prognoz meto i porównywaniu obrazów trasy dostępnych za pośrednictwem kamer internetowych zdecydowałem, że kolcowe koła zostają w garażu a my jedziemy na standardowych gumach. Liczyłem się z koniecznością bardzo ostrożnej jazdy i z utrzymywaniem większego dystansu do innych aut.


Główny problem został rozwiązany a poza tym jednym, nie było żadnych innych. Przygotowanie do wyjazdu było szybkie, podobnie jak przegląd Defendera. Rankiem 9 marca wszystko było dopięte na ostatni guzik i około południa wyruszyliśmy na spotkanie Baltivii, która już czekała na nas przy Gdańskim nadbrzeżu. Na trasie do Gdańska natknęliśmy się na rekordową chyba ilość patroli policyjnych. Praktycznie w każdej większej miejscowości stały poukrywane w krzakach radiowozy z radarami. Dwukrotnie także widzieliśmy przewoźne stacje policyjnego monitoringu ruchu drogowego. Strach było gdziekolwiek się wychylić. Bardzo się cieszyliśmy, że posiadamy na pokładzie CB radio, co pozwoliło nam z dużym wyprzedzeniem dowiadywać się o miejscach w których „czyszczą portfele” nieostrożnym kierowcom. Skala kontroli była jednak pewnym zaskoczeniem.



My jednak bez przeszkód docieramy do promu gdzie po raz pierwszy pokonując granicę morską nie jesteśmy poddawani kontroli. Bardzo jesteśmy ciekawi czy tak samo będzie po stronie szwedzkiej. Na promie jak to poza sezonem – nie ma zbyt wielu podróżnych i w większości są nimi kierowcy TIR-ów. Pojawiła się także jedna większa grupa naszych sąsiadów zza wschodniej granicy i choć popijali wesoło wódeczkę to jednak najmniejszych problemów z nimi nie było. Tym razem nie wykupiliśmy kabin bo wolnych już nie było. Przezornie więc zabraliśmy na pokład materace i śpiwory, co pozwoliło nam w miarę komfortowo przetrwać noc. Większość śpiących poza kabinami „zaległa” jednak bezpośrednio na twardej podłodze. Myślę, że następnym razem skorzystają z naszego przykładu. W końcu i my swego czasu wzięliśmy przykład z tej pomysłowości rodaków.


Rejs minął bezproblemowo i o ustalonej porze przybiliśmy do szwedzkiego Nyneshamn. Przywitała nas tu mokra pogoda. Okazało się, że szlabany graniczne rzeczywiście były otwarte ale szwedzka straż graniczna urządziła sto metrów dalej inny punkt kontroli i właściwie kontrolowano wszystkich. Oczywiście jednym zadawano 3 pytania a innych przeszukiwano. My mieliśmy po raz kolejny szczęście być w tej pierwszej grupie co pozwoliło nam bez opóźnień wyruszyć w kierunku dalekiej północy. Zgodnie z moimi oczekiwaniami w południowej i środkowej Szwecji nie widać już było śladów zimy jeśli by nie liczyć resztek lodu na zbiornikach wodnych. Szybko i bez przeszkód poruszamy się E 4 w stronę Umea, gdzie planowaliśmy zanocować, jeśli nie wymyślimy oczywiście czegoś po drodze.




W trakcie jady wpadamy na pomysł odwiedzenia naszego starego miejsca biwakowego ukrytego pomiędzy lasami z idealnym dostępem do brzegu jeziora. Niebawem stajemy na skraju piaszczystej plaży i korzystając z okazji przyrządzamy sobie szybkie, niewyszukane traperskie pożywienie. Wkrótce znowu mkniemy na północ. W miarę zbliżania się do Umea temperatura spada. Wkrótce jest już poniżej zera ale to nie są te 30 stopniowe mrozy, które zaskoczyły naszą załogę w zeszłym roku. Niemniej droga zaczyna się szklić a to znak, że trzeba uważać. W końcu docieramy Do Umea. Tu znajdujemy miejsce do zaparkowania i przeliczamy pozostałą drogę. Obecnie zjechaliśmy na E 12, która to nie jest już tak dobrze utrzymana jak E 4. Do celu mamy jeszcze kilkaset kilometrów i decydujemy się przespać choć kilka godzin w Defenderze.

Nocleg w aucie na mrozie nie należy do szczególnie przyjemnych ale wielokrotnie już dowodziliśmy tego, że leży to w zakresie naszych możliwości. Szybko zagrzebujemy się w śpiwory i każde wynajduje sobie możliwie wygodny kącik. Szczyt luksusu to może nie jest ale lepiej przespać się choć troszkę niż jechać po lodowisku na niewłaściwych oponach będąc mocno znużonym. Poza tym w świetle dziennym o wiele łatwiej rozpoznać utrudnienia na drodze. A tych utrudnień się jednak spodziewamy. Noc mija szybko i poranek budzi nas mlecznym, rozproszonym światłem na pokrytych od środka szronem szybach. Trochę czasu schodzi nam na przywrócenie szybom dostatecznej przejrzystości. Z przednią i tylnią nie ma problemu – są ogrzewane elektrycznie ale wszystkie boczne trzeba było cierpliwie skrobać i w miarę możliwości zbierać szron by nie zamoczył nam bagaży.


Po łyku multiwitaminy i dalej w drogę. Trasa jest nieco oblodzona i nawet miejscowi nie śpieszą się zbytnio. W miarę posuwania się na północ maleje natężenie ruchu. Wkrótce odnosimy wrażenie, że na drodze jesteśmy tylko my. Raz na bardzo długi czas wyprzedzi lub wyminie nas jakieś auto. Poza tym pustki. Taka sytuacja jest bardzo nietypowa dla nas, przyzwyczajonych do przepełnionych dróg i ścisku na drodze. Tu można swobodnie rozglądać się na boki bez obawy, że najedziemy na kogoś. Kilkakrotnie widzimy na drodze renifery, jednak nie zdążyliśmy ich sfotografować. Nie przejmujemy się tym zbytnio bo wiemy, że na pewno się jeszcze z nimi spotkamy. Są tu przecież powszechne. Zaczyna padać śnieg i niebawem znajdujemy się już na drogach utrzymanych „na biało”. Im wyżej na północ tym bardziej biało. Miło jest popatrzeć na taka prawdziwą zimę. Mimo, że nie ma jak na razie wielkich mrozów czuć od razu, że znajdujemy się w strefie klimatu polarnego.




Około południa, przebijając się przez śniegi docieramy w końcu do celu podróży. Tu już czeka na nas Klaus. Oczywiście w rękach trzyma powitalną flaszkę polskiej Żubrówki. Okazało się, że pani domu już wcześniej wyruszyła do Niemiec a Klaus pobędzie z nami jeszcze kilka dni po czym także ruszy na południe. Tymczasem imprezujemy na dobre. Klaus opowiada nam, że tegoroczna zima w Laponii jest nieco mniej mroźna lecz śniegu za to jest więcej niż zwykle. My jednak mamy nadzieję, że załapiemy się także na porządny mróz. W końcu przyjechaliśmy tu by zakosztować zimy, której na naszych szerokościach geograficznych już raczej nie ma co się spodziewać.






Tak jak w zeszłym roku zaskoczyła nas mnogość zwierząt leśnych, które ani myślą oddalać się od domostwa. Mieszkają zaraz koło nas i stołują się tuż obok. Codziennie nosimy im wiadro paszy. Po naszych śladach mkną w podskokach wiewiórki, byle by tylko zdążyć skubnąć co lepsze kąski zanim przybiegną truchtem sarny. Mamy ich tu kilkanaście sztuk, w tym kilka młodych. Bardzo zabawnie wygląda ta codzienna pielgrzymka wiewiórek i saren. Zwierzęta te są w zasadzie na pół oswojone. Nie boją się nas wcale i nie odbiegają dalej jak na 10 metrów a wszędobylskie wiewiórki dają do siebie podejść znacznie bliżej. Wkrótce po oswojeniu się z nowymi domownikami sarny zaczynają bez strachu paradować wprost przed naszymi oknami. Myślę, że można by je spokojnie przyzwyczaić do jedzenia z ręki. Są znacznie mniej płochliwe niż nasze polskie sarenki.








Wkrótce Klaus wyjeżdża do Niemiec a my zostajemy w lodowej krainie sami. No oczywiście nie do końca. Mamy tu przecież za sąsiadkę naszą rodaczkę Monikę, która niebawem zorganizuje nam mnóstwo atrakcji. Pierwszą będzie wspólny wyjazd na psie wyścigi. To międzynarodowa impreza, odbywająca się w corocznie w wielu miejscach Skandynawii. Wiedzieliśmy, że w kilku etapach brały także udział ekipy z Polski. Byliśmy ciekawi czy uda nam się spotkać kogoś z kraju. Monika i jej towarzysz życia Tort także brali udział w tych wyścigach, co było podwójną okazją do naszej na nich obecności. W tym czasie nad Laponię nadciągnęły mocne mrozy a my jeszcze nie do końca zaaklimatyzowani trzęśliśmy się trochę z zimna.


Psie wyścigi odbywają się przez kilka dni i są podzielone na etapy po kilkanaście kilometrów każdy. Monika i Tort byli w szwedzko – niemieckiej drużynie. Niestety nie udało mi się wypatrzeć nikogo z Polski, mimo, że polskie akcenty czasem były widoczne - choćby w postaci polskich napisów na odwrocie tablicy wyników. Na miejscu startu kolejnego etapu było już sporo ludzi i jeszcze więcej psów. Harmider był niesamowity. Psy pobudzone szczekały i wyły aż uszy puchły. Nie gorzej wydzierały się setki ludzkich gardeł kibicujących swoim załogom. Tego dnia Tort nie startował a nasza rola ograniczyła się do zmiany psiego zaprzęgu. Następny dzień szykował się jednak dla Torta interesująco. Był to ostatni, finałowy etap i ten odcinek należał właśnie do niego.









Wyruszyliśmy wczesnym rankiem bo do pokonania mieliśmy prawie 200 km. Mróz tego dnia trzymał ostro. Było -25 stopni. Tym razem ubraliśmy się cieplej. Nasza aklimatyzacja nie była jeszcze zakończona i odstawaliśmy znacznie od tubylców, którzy ubrani byli znacznie skromniej niż my i do tego nie wyglądali wcale na zmarzniętych. Zatrzymywaliśmy się w kilku miejscach zmian drużyn i po kolei kilka razy oglądaliśmy przybycia i starty kolejnych zespołów. Na każdym kolejnym etapie ludzi i psów było coraz więcej. W końcu startuje i nasz zawodnik Tort. Psi jazgot jest ogłuszający. W kłębach śnieżnego puchu Tort z psami znikają za zakrętem a my galopujemy do wozu by jak najszybciej znaleźć się na mecie finalnego odcinka. Po drodze napotykamy na rzecz niezwykle rzadką w Laponii. Korek samochodowy. To wszystkie załogi udają się w to samo miejsce. Za oknami samochodu od czasu widzimy ścigające się psie zaprzęgi. Nikt się tu nie oszczędza.






Po dotarciu w okolice mety odwiedzają nas przedstawiciele państwowych służb ochrony zwierząt, które rutynowo kontrolują warunki przewożenia psów. Wyposażeni są w bardzo zaawansowany sprzęt elektroniczny do pomiarów psiej przestrzeni. Okazuje się że wszystko jest OK i już gnamy na metę by oczekiwać przybycia Torta. Tort jako twardy Lapończyk wyruszył na trasę dość lekko ubrany i nawet nie zabrał ze sobą rękawiczek. Przypuszczam, że gdybyśmy my zechcieli w tym czasie powtórzyć ten numer skończyło by się to dla nas poważnymi odmrożeniami. Jednak miejscowi mieli wystarczająco dużo czasu na aklimatyzację. My przeskakujemy z nogi na nogę by trochę się rozgrzać. Monika częstuje nas popularnym tu zimą pieczywem z nasion słonecznika. Jest ono bardzo wysoko kaloryczne ale ma dla nad trochę dziwny smak. Miejscowi zajadają się nim na potęgę.






Jedna po drugiej - przy okrzykach dopingu, wpadają na metę kolejne załogi. Wkrótce na horyzoncie widzimy Torta i jego zaprzęg Husky. Drużyna Torta i Moniki wydziera się w niebogłosy byle tylko dodać „powera” psom na tych ostatnich metrach. I my krzyczymy aż uszy puchną. I już Tort jest na mecie! Zajęli miejsce w pierwszej dziesiątce, więc nie jest najgorzej bo trzeba zaznaczyć, że większość zawodników do wyścigów nie używa już Husky tylko ich mieszańców, które są karne, szybkie i wytrzymałe. Husky przy nich są bardzo kapryśne i mówiąc językiem technicznym – swymi parametrami nie powalają z nóg. Mają za to jedną istotna cechę – posiadają specyficzną urodę co sprawia, że znajdują jeszcze uznanie u pewnej grupy wielbicieli. Dla mnie jako postronnego i mało zorientowanego obserwatora są bardzo niesforne, wyjątkowo głośne i mają silne skłonności do ucieczek. Konkurenci z ras mieszanych są przy nich jak karni i dobrze wyszkoleni żołnierze. To chyba sprawia, że coraz więcej zespołów myślących poważnie o wyczynowym uprawianiu tego sportu przerzuca się na mieszańce tej rasy.












Dla nas jednak liczy się to, że drużyna Torta zajęła dobre miejsce a wszyscy są zadowoleni i uśmiechnięci. W dobrych humorach wracamy do domu a wieczorem stawiamy się na imprezę u Moniki i Torta z okazji zakończenia wyścigów. Do późna gramy w miejscową odmianę gry zręcznościowej a przegrani muszą popijać „karne kolejki” lokalnie wyrabianego alkoholu. Poranne wyniki pomiarów wysycenia krwi alkoholem świadczyły o tym, że walka była zażarta. W szranki stanęli bowiem obywatele 3 państw: Polski, Niemiec i Szwecji. Na nich nie ma mocnych - z tym, że trzeba uczciwie zaznaczyć, że i tak palmę pierwszeństwa w tej dziedzinie dzierżą od lat i pewnie po wsze czasy ludy wschodu. Na szczęście żadnego z ich przedstawicieli tym razem z nami nie było.







Kolejne dni przyniosły dalszy spadek temperatury poniżej -30 stopni i spore opady śniegu. W tym czasie dużo wysiłku poświęcaliśmy na utrzymanie przejezdności okolicy naszej posesji. Pomagała nam w tym dzielnie śniegowa maszyna „Stiga”, którą szaleliśmy kilka godzin dziennie. Na drogach w tym okresie widywaliśmy oczywiście ciężki sprzęt, którego w żadnym innym kraju nie udało nam się dotychczas spotkać. Niebawem opady śniegu ustały, pojawiła się piękna bezchmurna pogoda z nocnymi temperaturami -32 stopnie. Postanowiliśmy wykorzystać tę aurę do zorganizowania połowów pod lodem. Naszym celem na pierwszy ogień poszły okonie, do których mieliśmy najbliżej. Podczepiamy do skutera specjalną przyczepkę i we czwórkę wraz z Monika i Tortem ruszamy na spotkanie okoniom. Tym razem dysponowaliśmy spalinowym borem do wiercenia otworów w lodzie, co zaoszczędziło nam wiele czasu i pracy, zważywszy na ponad metrową grubość lodu na rzekach i jeziorach.















Połowy na lodzie przy temperaturze niewiele wyższej od -30 nie należą do łatwych. Chwila bez rękawic i już ręce zmarznięte na kość. Mimo problemów z temperaturą dajemy radę. Wkrótce kilkanaście zimowych okoni leży na skórze renifera a kolejne dorzucamy do kupki co kilka chwil. Jednak niska temperatura, mimo słonecznej pogody bardzo nam się daje we znaki i niebawem lądujemy w domu naszych gości gdzie tradycyjnie na stole pojawiają się różnego rodzaju „rozgrzewacze”. Ustalamy, że za kilka dni wybierzemy się wspólnie na dwa skutery do odległego o 2 godziny drogi jeziora, w którym będziemy mogli łowić pstrągi, lipienie a przy odrobinie szczęścia nawet łososie.



Czas mija szybko i wkrótce ponownie stoimy na podwórku naszych przyjaciół tym razem przymierzając się do skutera, specjalnie na te okazje pożyczonego dla nas. Skuter ten o dwusuwowym, 600 cm/3 silniku rotax-a budzi uzasadniony respekt. Maszyna ma niesamowite przyspieszenie. Nam niewprawnym jeszcze w jeździe przy gwałtownym dodaniu gazu ciemnieje w oczach. Efekt porównywalny tylko z przyspieszeniami sportowych motocykli. Po pewnym czasie przyzwyczajamy się do efektu przyspieszenia i umawiamy się bardzo wczesnym rankiem na 2 godzinna jazdę nad łososiowe jezioro przez zaśnieżone lasy i rzeki Laponii.



Ranek przywitał nas wyższą temperaturą, co nie było takie złe zważywszy na silny pęd zimnego wiatru podczas jazdy. Skutery spakowane przyczepka ze sprzętem dołączona więc w drogę. Jedziemy skrótami znanymi tylko Tortowi. Co chwila przeskakujemy przez grzbiety wzniesień i skaczemy przez zamarznięte rowy. Leśna jazda wymaga maksymalnego skupienia, bo o uderzenie w drzewo nietrudno. Tort podaje wysokie tempo i żeby za nim nadążyć często muszę wciskać gaz do oporu. Jednak niebawem musimy wszyscy się zatrzymać żeby wydobyć skuter ugrzęźnięty na dnie rowu.



To ja niestety zawahałem się podczas przeskakiwania dużego rowu i nie dodałem wystarczająco gazu żeby przefrunąć ponad przeszkodą. Śmiechu jest co niemiara i muszę uznać zdecydowaną wyższość techniczną jazdy Torta, który mimo, że jedzie słabszym skuterem i do tego ciągnie przyczepkę nie zakopuje się w ciągu całego czasu ani razu. Ale co praktyka to praktyka. No niestety ja nie mam jej prawie wcale więc niebawem przy ostrym podjeździe pod górę ponownie staję z dziobem skutera skierowanym w niebo. Jednak we czwórkę oswobodzenie skutera zajmuje nam tylko chwilę i już ponownie śmigamy w kłębach białego puchu na spotkanie „wielkiej ryby”.

Ryba czekała na nas w jeziorze, które zostało zarybione przez firmę w której pracuje Tort i cała jego zawartość wraz z infrastruktura stoi do dyspozycji pracowników firmy ich rodzin i przyjaciół. Ryby łososiowate w zasadzie żyją głównie w rzekach a w jeziorach pojawiają się przeważnie na wskutek sztucznego zarybienia przez człowieka. Jednak szybko się instalują na nowym miejscu, podejmują rozmnażanie i wszystko wskazuje na to, że w sztucznym środowisku mają się całkiem nieźle. Ich obecność wskazuje też na pierwszą klasę czystości wód ale o to akurat w Laponii jest nietrudno. Większość wód mieści się w przedziale najwyższej czystości.

Nie ma czasu do stracenia i już niebawem wszyscy zanurzamy wędki do wody. Ku naszej uciesze ryby biorą jak na zawołanie. Co chwila wyciągamy dorodne pstrągi i lipienie. Niestety łososia jak na razie nikt nie złapał. Jednak niebawem brania ustają i wnioskujemy, że chyba trochę za późno się tu zjawiliśmy. Dla polepszenia humorów jedziemy na brzeg jeziora gdzie Tort przyrządza dla wszystkich mięso łosia zapiekane z warzywami. Danie to robi za pomocą bardzo sprytnego urzadzonka produkcji fińskiej. Maszyna nazywa się „Murika” i jest warta wydanych pieniędzy. Można na niej grilować, smażyć, gotować i piec w terenie. A do tego konstrukcja jej umożliwia bezproblemowe złożenie wszystkiego do wygodnego w transporcie prostokątnego cienkiego pakunku.



Po jedzeniu grzejemy się jeszcze w leśnym domku, jakie często można spotkać na terenie Laponii. Domki te stoją otwarte i generalnie każdy wędrowiec może sobie z nich skorzystać. Na wyposażeniu domku znajduje się mały piecyk opalany drewnem, którego zapas jest w pobliżu. Domki te umożliwiają przeżycie nawet gdyby trafić do nich bez żadnego sprzętu. Miałem okazję oglądnąć standardowe wyposażenie obejmujące gruby zimowy śpiwór, miskę do mycia, naczynia kuchenne, podstawowe przybory i narzędzia warsztatowe, worki i inne pojemniki, piłę i siekierkę, lampy naftowe i świece oraz wędkę do łapania ryb. Poza tym obowiązkowy zapas zapałek. My też zostawiliśmy tam nasze zapałki dla jakiegoś strudzonego wędrowca. Przy okazji pokazaliśmy naszym przyjaciołom sztukę rozpalania ognia za pomocą dwóch rodzajów krzesiwa. Ku naszemu lekkiemu zdziwieniu nie używają jednak oni tego sprzętu w ogóle. Za to my rozpalamy nasze ogniska prawie wyłącznie krzesiwem.


Następnym razem na tym jeziorze pojawiliśmy się dużo wcześniej i to był dobry pomysł bo szybko zapełniliśmy pojemniki dorodnymi pstrągami. Niestety nikomu znowu nie udało się złapać łososia. Jednak ryb mięliśmy tyle, że przez następny tydzień jedliśmy je przyrządzane na wszystkie sposoby. Tego dnia przerwę obiadowa zrobiliśmy sobie wprost na lodzie i tym razem grilowalismy pod gołym niebem. Korzystając z przerwy w łowieniu urządzamy sobie zawody w rajdach skuterami po zamarzniętym jeziorku. Szalejemy tak kawał czasu aż padający gęsto śnieg wygania nas w drogę powrotną. Jednak to nie był koniec atrakcji tego dnia bowiem Tort odkrył ślady wielkiego łosia i przez godzinę tropiliśmy go skuterami. Jednak łoś musiał nas przegonić kawał drogi i gdy zaczęło się ściemniać zawróciliśmy.




Następne dni przyniosły załamanie pogody i dzień w dzień z nieba waliły ogromne ilości śniegu. Było go tyle, ze rano i wieczorem odśnieżanie zajmowało nam po 2 godziny. Była to naprawdę niezła zaprawa fizyczna i dzięki temu przybyło nam z pewnością nieco kondycji.
W tym czasie wrócili nasi gospodarze a my powoli przygotowywaliśmy się do wyjazdu bowiem czeka już na nas kolejna wycieczka tym razem na zachód Europy.



























W dniu wyjazdu pożegnaliśmy się ze wszystkimi lapońskimi przyjaciółmi i tym razem pojechaliśmy „w dół” trasa 45 biegnącą środkiem Skandynawii. Ku naszemu zaskoczeniu okazało się ze duże ilości śniegu leżą aż do wysokości Mory. Była już późna noc i postanowiliśmy przespać trochę w Gagnefs. Jak na turystów przystało zainstalowaliśmy się z Defenderem koło tablicy ogłoszeń turystycznych i przepakowując kilka gratów znaleźliśmy jako takie miejsce do spania. Miejsce jak się okazało nie było w nocy specjalnie ciche bowiem kilkuosobowa grupa nastolatków szalała po placu a na zakończenie obsmarowała sprayami pobliski budynek. W końcu jednak dali spokój i mogliśmy trochę wypocząć przed czekającym nas ostatnim odcinkiem drogi na prom.




Po porannych oględzinach miejsca postoju okazało się, że kilkanaście metrów od nas było ulokowane specjalne zabudowanie dla turystów. W jednym z tych pomieszczeń można było nawet palić ognisko. Byliśmy trochę źli na siebie, że w nocy nie chciało nam się dokładniej rozejrzeć po okolicy bo nocleg w takim miejscu, i to w dodatku przy ognisku jest o wiele lepszy niż w zapakowanym Defenderze. Ale był już ranek więc bez ociągania ruszyliśmy w drogę. Jako, że mięliśmy spora rezerwę czasowa zajeżdżamy do kilku centrów handlowych na małe zakupy i porównanie cen. Okazuje się, że na południu wszystkie towary są znacznie tańsze od tych samych oferowanych w Laponii. Różnica w cenie w niektórych przypadkach sięgała nawet ¼. W każdym razie namierzyłem tam bardzo pomocne w domowym gospodarstwie hydrauliczne urządzenie do łupania drewna, które jak sądziłem oszczędziło by mi znacznego wysiłku przy corocznym rąbaniu znacznych ilości drewna na opał.

Po niedługim czasie , już przy pięknej wiosennej pogodzie wjeżdżamy na prom czekający na nas przy szwedzkim nadbrzeżu. Żadnej kontroli tym razem już nie było. Na promie jak to o tej porze nie było zbyt tłoczno, wiec znaleźć miejsce do spania nie było najmniejszym problemem. Po 20 godzinach rejsu dopływamy do Gdańska gdzie ku naszej radości także świeciło wiosenne słoneczko. I klasycznie już jak za każdym razem staramy się szybko przestawić na polskie realia ruchu drogowego, które niestety zasadniczo różnią się od skandynawskich. Jednak w sumie bez przeszkód zajeżdżamy do domu by po 5 tygodniach spędzonych w śniegach i mrozach Laponii znowu cieszyć się wiosną która zawitała na Pomorzu.

Tak więc kolejna zimowa wyprawa do Laponii pokazała, że mimo braku zim w Polsce dla amatorów śnieżnego szaleństwa tylko o 2 dni drogi znajduje się wymarzone miejsce gdzie można się troszkę ochłodzić.
Z podróżniczymi pozdrowieniami:
Jacek
Lucyna
Defender