Pisze Grażyna:
Kiedy jechaliśmy 6 stycznia do Bachmutu, powiedziałam Kamilowi, że podejrzewam, że Bachmut to najbardziej krwawe miejsce wojny rosyjsko-ukraińskiej. I chyba nie pomyliłam się bardzo wiele.
Nie wiedziałam tylko wtedy, że stanie się takim też dla mnie.
Byłam pewna za to, że ten ogłoszony rozejm świąteczny jest tylko medialną przykrywką.
Błysk. Huk. W ułamku sekundy padam na ziemię. W lewej nodze czuję obezwładniający ból. W prawej nie czuję już nic, oprócz tego jak strugami zaczyna wypływać ze mnie krew. Nie jestem w stanie się ruszyć, za to widzę jak dookoła ludzie uciekają do schronu. Słyszę za mną krzyk Siergieja, który błaga o pomoc. On też dostał, w plecy.
Po kilkunastu sekundach przybiega Kamil. Zakłada mi stazę na prawą nogę. Mówię, że drugą mam w kamizelce - wyciąga ją i też zakłada na prawą nogę. Wtedy pierwszy raz pomyślałam, że chyba jest źle, skoro obie stazy mam na jednej nodze.
Po chwili na mojej lewej nodze ląduje trzecia staza. I szalik. Kamil trzyma mnie za rękę, żebym nie straciła przytomności, a drugą ręką opatruje Siergieja. W międzyczasie pyta, jak się używa celoxów, a ja mu tłumaczę.
Po kolejnej chwili przybiega Swieta, przynosi wodę, mówi, że zna taką piękną rosyjską piosenkę i pyta, czy mi zaśpiewać. Wtedy po raz drugi myślę, że jest źle. Pytam Kamila, czy skoro przypadkowi ludzie śpiewają mi rzewne rosyjskie piosenki, to czy ja umieram. Odpowiada, że na razie się nie wykrwawiam - ale widzę, że nic pewniejszego nie może mi powiedzieć. Zamykam oczy - ale Kamil nie pozwala mi spać, wtedy myślę że jest źle po raz trzeci. Przez blisko pół godziny będę leżeć na ziemi, patrzeć w niebo i w jego oczy.
Za nami i nad naszymi głowami będziemy słyszeć wystrzały karabinów. Żadne z nas wtedy tego głośno nie powie - ale modlimy się o chwilę spokoju, kolejny przylot będzie oznaczał śmierć na miejscu. Kolejnego dnia dowiem się, że w to miejsce było 5 przylotów...
Lokalni wolontariusze próbują wezwać karetkę - ale Starlinka też rozjebało, nie ma łączności. Ktoś wzywa przez radio wojsko, ma przyjechać karetka, ale jest jakiś problem z autem. W naszym busie dla odmiany rozjebało oba tylne koła, trzecie jeszcze po Odessie jest takie se, ale Kamil decyduje, że wyjścia nie ma, jedziemy tym autem. Ludzie na kocu przenoszą mnie do niego, widzę, że moja noga w kostce trzyma się tylko w bucie albo na jakimś kawałku skóry. Widzę krew i mięso. Wtedy już z pewnością wiem, że jest źle. Pytam Kamila, czy utną mi nogę, odpowiada, że chyba nie powinien mi tego mówić, ale tak.
Kiedy już leżymy w busie, przyjeżdża wojskowe auto. W ostatniej chyba chwili. Medycy zaglądają do auta, gdzie jest nas w sumie czwórka rannych - i decydują, że ja pierwsza. Potwierdza się, że jest źle.
Pierwszy przystanek - punkt interwencyjny w Bachmucie. Wojskowi lekarze opatrują mnie, dostaję pierwsze znieczulenie zewnątrzoponowe. Z tego miejsca nie pamiętam wiele, pamiętam piękne oczy anestezjologa, który zapytał, czy chcę to przespać, bo jeśli tak to on mi w tym pomoże. Chciałam. Pomógł. Pamiętam też, że tam nasłuchałam się mnóstwo komplementów - choć akurat w takim miejscu i sytuacji trudno uwierzyć, że jest się piękną

podobno komplementowali mnie jeszcze długo po moim wyjeździe - ale już nie ja tego słuchałam
Kolejny przejazd karetką, do Pawłogradu. Tu czeka mnie pilna, długa operacja. Znieczulenie, zewnątrzoponowe, nie zasypiam w pełni. Amputację nogi na szczęście przespałam, zakładanie drutów w drugą już nie. Kiedy kończą - pierwszy raz orientuję się, która jest godzina. I że od przylotu minęło blisko 8 godzin.
Po wszystkim - wieczorem przesłuchuje mnie policja. Półprzytomna tłumaczę, co się stało, że był przylot, że nie, nie stanęłam na minę, że to odłamki. Policjant - młody chłopak, czuje się w tej sytuacji chyba jeszcze gorzej niż ja, cóż, taka robota... Choć po czasie - doceniam, że to się stało, dzięki temu wiele procedur wydarzyło się bez angażowania mnie bezpośrednio. To bardzo, bardzo cenne.
Noc na morfinie całkiem przyjemna. Okazuje się tylko, że po narkotykach gadam jeszcze większe głupoty niż zazwyczaj
Rano budzę się, a przy moim łóżku stoi delegacja trzech kobiet. Wszystkie trzymają ręce za plecami Pierwsza myśl - rany boskie, co one mi chcą oznajmić?
Na całe szczęście złe wiadomości już się skończyły. Dziewczyny w rękach za plecami trzymają okołoszpitalne podarunki w podziękowaniu za pomoc Ukrainie. Dostaję czekoladę, trochę słodyczy i szczoteczkę i pastę do zębów.
Ta czekolada wieczorem bardzo, bardzo się przyda. Na razie i tak nie mogę jeść. Niby wolno, ale wszystkim wymiotuję.
Jestem bez łączności. Mój telefon gdzieś przepadł. Przez blisko 27 godzin nie mam pojęcia, czy Kamil wyjechał z Bachmutu, czy żyje. To było długie 27 godzin.
Przypadkowa kobieta w szpitalu pożycza mi swój telefon, mogę skontaktować się z rodziną.
Wkłucie centralne zakładane na żywca. Najpierw z prawej strony - ale się nie udaje, podobno mam jakąś dziwną anatomię obojczyka. Wzywają kolejnego lekarza, zakładają je z drugiej strony. Pierwszy raz nie wytrzymuję z bólu, drę się chyba na pół piętra, chłopaki śmieją się, że powinnam kląć po polsku, nie po angielsku - a ja się śmieję, że "o fuck" jest mniej wysiłkowe niż "[cenzura] mać". Kolejnego dnia i tak to wkłucie wypadnie i będziemy powtarzać całą procedurę...
Krew spod paznokci będę doczyszczać przez cztery dni. A i tak nadal jest tak sobie.
Okazuje się, że wieści szybko się rozchodzą. Zanim Kamil złapie jakąś łączność, to już ktoś zdążył zadzwonić do prezesa Kliki, czy wszystko ok, bo widział nasze auto w Bachmucie, a był jakiś wypadek polskich wolontariuszy. Kiedy Kamil ogarnia koło i jedzie do Pawłogradu, na blokpoście żołnierze mówią mu, w którym szpitalu leżę, mimo że wcale o to nie pyta.
Lekarze pozwalają mu wejść, ale tylko na 5 minut, w fartuchu, czepku i masce. To jest moment, w którym orientuję się, że leżę na intensywnej terapii. Ale i tak urywamy dwie godziny

kolejny dzień przesiedzimy razem już prawie cały, z kilkorgiem drogich, wspierających gości. Międzynarodowym wolontariuszom na intensywnej terapii chyba wolno ciut więcej

jemy pizzę, pijemy mleko kokosowe. Zuza pomaga mi umyć włosy suchym szamponem i zaplata mi francuskiego warkocza. W jeszcze kolejnym dniu budzą mnie pytaniem, czy chcę kawę czy herbatę. Proszę o odrobinę wody - ale kawę i tak dostaję. No i obowiązkowo tłumaczę się, dlaczego bez cukru

w momentach, których jestem sama, co 5 minut ktoś do mnie zagląda i sprawdza, czego potrzebuję - jeść, pić, leków, a może poprawić poduszkę.
Michał namawia mnie na krótkie nagranie, tak, żeby przypomnieć światu, że wojna trwa cały czas. I że to nie jakaś tam strzelanka komputerowa. Akurat jestem po transfuzji krwi, w niezłej formie - no i uwielbiam tego człowieka - więc się zgadzam. Potrzebuję tylko chwilki na ogarnięcie się, chłopaki umierają ze śmiechu, kiedy z podręcznej nerki, tej co jeszcze z Bachmutu ze mną przyjechała, wyciągam szminkę i maluję usta. No co. Wojna, nie wojna, noga, nie noga, a kobietą się jest, a nie bywa. Ta szminka przyda się jeszcze raz potem, kiedy okaże się, że w polskim szpitalu czeka na nas oficjalne powitanie.
Dostajemy fenomenalne wsparcie i opiekę medyczną. Jedyna decyzja, jaką muszę podjąć, to jaki rozmiar spodni trzeba mi przywieźć na czas transportu. No ale jednak spodnie się nie przydadzą, nie wejdą na te druty, które mam w lewej nodze. A tak się złożyło, że akurat tym razem do Bachmutu nie zabrałam do plecaka spódnicy
15 godzin jazdy karetką do granicy. W karetce, kiedy w końcu prowadzę rozmowę medyczną po polsku - potwierdzają się moje przypuszczenia. Nie miałam prawa tego przeżyć. Kamil uratował mi życie.
Próżniowe nosze są super wygodne, koc ratowniczy ciepły, w karetce czeka na nas woda, soki, jedzenie - wszystko, czego potrzebujemy. No i hydroksyzyna na noc. Dzięki temu względnie tę drogę przesypiam, choć na każdej jednej dziurze podskakuję, moje nogi obijają się o podłoże. A asfaltu na drogach ukraińskich nie ma za wiele... Zmiana opatrunkow w karetce jest strasznym doświadczeniem, dobrze, że szpital na drogę zaopatrzył mnie w morfinę.
Za to ratownicy w obu karetkach dbają nawet o storczyka, którego dostałam w szpitalu, żeby mu się nic nie stało. No i przetrwał!
Kolejne ze dwie godziny - i jesteśmy w Lublinie. Z fantastyczną opieką i wsparciem, za którą nieustannie jestem ogromnie wdzięczna. Długa droga przede mną - ale okazuje się, że krótsza niż myślałam. No i lekarze obiecują, że jak tylko będę chciała, to dostanę takie leki przeciwbólowe, że będę po nich liczyć jednorożce.
W Bachmucie codziennie zostaje rannych około 120 osób. 120 osób codziennie w tym jednym miejscu płaci życiem i zdrowiem za 50-100 metrów, które codziennie Rosjanie zdobywają.
120 osób codziennie płaci życiem i zdrowiem, za 50 metrów ziemi. 120 osób.
Moja cena relatywnie nie jest wielka. Wiedziałam, co robię. Mam fenomenalną opiekę lekarską, support fantastycznych ludzi dookoła - i niezłe perspektywy na dalsze życie. Anestezjolog z Bachmutu, ten z pięknymi oczami obiecał mi, że za rok będę tańczyć - taki mam właśnie plan. Jestem szczęśliwa, że żyję - to wcale nie było oczywiste...
Ale to jestem ja. Dziewczyna, która przyjechała na wojnę z potrzeby bycia z ludźmi tam, na miejscu. Jakby nie było - międzynarodowa wolontariuszka, która jeśli tylko zechce, może mieć życie poza Ukrainą. No i już widzę, że to podchodzi pod rangę wydarzenia międzynarodowego, gdzie wszyscy chcą się zainteresować. Korzystam, doceniam i dziękuję. I przypominam, że ja byłam tego dnia tylko jedną z wielu... Wiem o co najmniej 13 osobach rannych tego dnia w samym tylko Bachmucie... 13 oficjalnie - ale przecież przez punkt interwencyjny przez ten dzień przewinęło się dużo, dużo więcej potrzebujących pomocy medycznej.
Do Bachmutu jechaliśmy, chcąc lepiej poznać i zrozumieć ludzi, którzy tam cały czas żyją. W pierwszym punkcie, w którym byliśmy, zobaczyłam coś, co mnie mocno uderzyło. Kiedy potem leżę na ziemi - dzielę się tą myślą z Kamilem, tak na wypadek, gdyby ode mnie świat miał już tego nie usłyszeć. Nadpopulacja ludzi z niepełnosprawnością intelektualną.
I tak, ja wiem, że diagnoza nie bywa wypisana na twarzy - ale czasem doświadczenie pedagoga specjalnego po prostu ci to mówi. Część ludzi, którzy zostali w Bachmucie - to po prostu ci najbardziej bezradni, samotni, nie mający dokąd pójść, nieumiejący tego zupełnie przeprowadzić. Zobaczyłam w tym miejscu to, o czym mówimy od początku wojny. Niepełnosprawność i wojna to jest kombo, które bardzo, bardzo utrudnia przeżycie. Bez wsparcia z zewnątrz - nie ma na to szans. I nie ma szans pomóc tym ludziom, nie będąc z nimi tam, na miejscu. No i mało kto się tym ich życiem interesuje...
Wojna trwa.
Długa droga za mną, długa droga przede mną.
Jestem już w Polsce, w Lublinie. Bezpieczna, zaopiekowana i złakniona ludzkiej obecności.
Jestem szczęśliwa, że żyję.
Pomocy Ukrainie i zmieniania świata na lepsze nie kończymy - dajcie nam tylko chwilę na zorganizowanie się

(wspierać można tam, gdzie zawsze!

).
Pisze Kamil:
To był nasz czwarty wyjazd do Bachmutu. Kupiliśmy tonę świeżego chleba prosto z piekarni, mnóstwo kiełbasy i składniki na sałatkę warzywną. Przygotowaliśmy podarki dla dzieci: słodycze, mandarynki i małe kreatywne zabawki. Grażyna dzień wcześniej z sąsiadami zrobiła olbrzymie ilości kutii. Zabraliśmy 30 litrów barszczu. Chcieliśmy dać po prostu ludziom trochę świąt. Sprawić niczemu winnym dzieciom uśmiech na twarzach. W ich dramatycznych przeżyciach zostawić jakiś promyk światła na przyszłość.
Mieliśmy przygotowaną mapę z miejscami gdzie należy się pojawić, znałem ją na pamięć. Do miasta wjechaliśmy koło 11. Pierwsze miejsce: punkt niezłomności. Wokół tego miejsca mnóstwo ludzi, dziennikarzy i wolontariuszy. Zostawiliśmy część żywności. Dostaliśmy po kawie i przez chwile spokojnie przypatrywaliśmy się wrzawie panującej w środku i tym bezbronnym ludziom, którzy ciągle potrzebują pomocy, nie tylko żywnościowej.
W tym miejscu dołączył do nas miejscowy wolontariusz Denis, żeby pokazać nam kolejny punkt niezłomności. Denis spytał czy mam licencję na kierowcę ekstremalnego i zainteresował się płytą U2, którą dał mi jednego razu prezes.
Podjechaliśmy tam, szybka rozmowa na temat tego co i ile tam zostawić. Otworzyłem tylną klapę i wlazłem do środka, żeby wynosić rzeczy z auta. Za mną stała Grażyna, Denis i Sergiej, który wyszedł by nam pomóc.
Gdy sięgałem po pierwszy worek z chlebem nastał ogromny huk i fala uderzeniowa rzuciła mnie na przód auta. Ogromny pisk w uszach szybko minął i wyskoczyłem z auta. Cała trójka leżała na ziemi. Wokół mnóstwo krwi i pojękiwania. Od razu skierowałem wzrok na Grażynę. Jej stopa była oderwana i stała obok nogi. Pierwsze moje słowa: [cenzura] mać! Od razu sięgnąłem po stazę. Na chwilę wpadłem w panikę, nie mogłem jej rozłożyć. Błyskawicznie się opanowałem i zacisnąłem jej na nogę. Obok jęczał Sergiej, żeby mu pomóc. Przy jego nodze była coraz większa kałuża krwi. Jemu też założyłem. Denis zdążył się sam ogarnąć, miał całą twarz we krwi. Grażyna była cały czas przytomna. Powiedziała, że jeszcze u niej w kamizelce jeszcze jest jedna sztuka. Wziąłem ją i założyłem znowu na tą samą nogę. Zrozumiała, że jest źle.
Po jakiejś chwili zaczęli pojawiać się wolontariusze z dołu, żeby nam jakoś pomóc. Cały czas wykrzykiwałem do nich, żeby ktoś powiadomił jakąś pomoc. W tej panice nie było to dla nich oczywiste. Nie było to też łatwe, gdyż w Bachmucie nie istnieje zasięg telefoniczny. Ktoś przyszedł z radiem i zapytał jak go się używa. Pomimo nawoływań, nikt nie odpowiadał. Udało się znaleźć kogoś, kto pobiegł, żeby poszukać pomocy wśród żołnierzy. Minęło 10 minut, 20. Dalej nie wiemy czy ktoś się zjawi. Padła decyzja, żeby pojechać naszym autem, które miało przebite tylne opony. Szybkie rozkazy, żeby wypieprzyć wszystko z auta i jedziemy sami. Minęło kolejne 10 minut. Udało się zapakować Grażynę do środka, wtedy też zobaczyła, że nie ma stopy. Wpakowaliśmy Sergieja. I w tym momencie zjawił się wojskowy ambulans. Znowu przełożyliśmy Grażynę. Nie było miejsca dla Sergieja, więc z nim zostałem na miejscu. Za jakieś kolejne 10 minut udało się znaleźć transport dla niego.
Najpierw wizyta w szpitalu reanimacyjnym w Bachmucie (tam pracują prawdziwi herosi i wspaniali ludzie). Gdy ja dojechałem tam z Siergiejem, Grażynę brali już do szpitala w Pawlogrodzie. Nie mogłem z nią pojechać. Dopiero na drugi dzień po ogarnięciu kół (Juri, zostaniesz moim bratem na zawsze), wyruszyłem za nią naszym rozbitym klikowym autem. W Bachmuckim szpitalu spędziłem 5 godzin. Rannym żołnierzom oferowałem kutię od Grażyny. Gdy podałem ją wykończonym lekarzom i wspomniałem kto ją robił, mieli miny jakby chcieli się rozpłakać, ale to mocni zawodnicy. Szybko opowiedzieli jak Grażyna z nimi żartowała na stole, gdy opatrywali jej nogę. Zachwalali jej moc ducha i bohaterstwo.
Bardzo się bałem, że ona tego nie przeżyje. To oczekiwanie na pomoc. Trzymanie jej za rękę. Pytanie Grażyny: chyba nie zatańczę u siostry na tym weselu? Wokół serie z karabinów. Artyleria nie uspokaja się nawet na minutę. Czy coś spadnie znowu? Czy powinienem ją przenieść? Na szczęście to już wspomnienia, oboje przeżyliśmy – pomyślałem siedząc obok niej w Sali Pawlogradzkiego szpitala.
Ilość dobra i wspaniałej opieki jaką Grażyna otrzymała w Pawlogrodzie była niesamowita. Traktowano ją jak królową (w jak najlepszym tego słowa znaczeniu), mnie przy okazji również. My i nasi goście (ojciec Vitali Novak z DePaul Ukraina, Zuzzka i Fully) mogli sobie na bardzo dużo pozwolić.
Dodatkowo sprawą szybko zajęły się bezpośrednio rządy Ukrainy i Polski. Zorganizowano nam transport medyczny (dziękujemy ekipie medycznej: Maga, Marcin i Paweł) i zaoferowano jak najlepszą opiekę w Polsce. Co ciekawe naszą ewakuacją do granicy zajęli się moi przyjaciele z fundacji Humanosh (Jakub Bałaban, dziękujemy za ogarnięcie tego), których poznałem jeszcze na początku mojej przygody ukraińskiej.
Te słowa piszę już ze szpitala z Lublina, gdzie również nas potraktowano opieką na najwyższym poziomie.
CIESZYMY SIĘ, ŻE ŻYJEMY!!!
Wy też się cieszcie z każdego danego wam dnia