W tym roku postanowiłem po raz kolejny zagrać na nosie wszystkim niedowiarkom, sceptykom oraz czarnym prorokom... i wybrałem się po raz trzeci w okolice koła polarnego moim UAZem...
Tym razem jednak podniosłem wysoko poprzeczkę, (co było dla niejednych "znawców ruskiej technologii i niezawodności" powodem niemal histerycznych reakcji) i postanowiłem do mojego poczciwego UAZa dopiąć przyczepę kempingową.
Było z tym trochę problemów, no bo UAZ do najsilniejszych nie należy.
Pod maską mam tylko skromne stadko 65 KM, które jednak można dość łatwo "wykrzesać" z mietkowego silniczka OM 616...
Przyczepa kempingowa była ani mała ani duża...
Niemniej po zapakowaniu wszystkiego do auta i do przyczepy okazało się, ze masa całego kramiku przekracza 3700 kg.
Zapowiadała się więc dla UAZa konkretniejsza praca...
W naszej wyprawie brały udział 4 osoby. Moi rodzice i moja dziewczyna wraz ze mną...
No i oczywiście UAZ+Kemping do kolekcji...
Postanowiliśmy wypłynąć z Gdańska do Nyneshamn...

Rejs był przyjemny i trwał blisko 20 godzin a ceny w sklepie promowym mimo, że wyższe niż w kraju były jeszcze do zaakceptowania...
Szwecja przywitała nas widokiem pięknego wybrzeża szkierowego.

Przed nami było teraz ponad 1000 km do celu jakim była posiadłość naszych niemieckich przyjaciół położona wśród lasów i jezior Laponii...
Po drodze jednak zapragnęliśmy odwiedzić naszych polskich przyjaciół w Junsele...
A więc jedziemy...

Drogi równiutkie jak tafla szkła...
Jedzie się naprawdę przyjemnie i bezpiecznie.
Parkingów jest dużo a "atmosfera" panująca na nich jest przyjemna.

Jedzie się wolno, kultura jazdy jest tu oczywiście o niebo lepsza niż w Polsce.

Mimo, że poruszamy się autostradą E4 to natężenie ruchu nie jest zbyt duże...im wyżej na północ tym mniej samochodów mamy okazję oglądać...

Pierwszego dzionka ujechaliśmy około 300 km i zadekowaliśmy się nad pięknym jeziorkiem z piaszczystą plażą, gdzie nie było nikogo prócz nas...
Tak więc zjeżdżamy z E4 i poruszamy się teraz szutrówką, której jakość jest lepsza od niejednej dobrej polskiej asfaltówki...



Kiedy zjechaliśmy na tą ukrytą plażę, nagle pojawiło się 2 młodych ludzi, którzy, jak się zaraz okazało także byli Polakami.
Opowiedzieli nam, że ich auto niestety zaprzestało dalszej jazdy i teraz stoją około 200 metrów od zjazdu z autostrady na jej najbardziej wąskim jednopasmowym odcinku, na którym co gorsza nie było zbyt wiele pobocza...
Postanowiliśmy im pomóc by zadać kłam obiegowej opinii, że Polak Polakowi za granicą wilkiem jest...
Po brawurowej akcji pchania tyłem auta pod górę i unikania zderzeń z TIRami udało nam się dopchać to cudo na plażę i rozeznać co się stało.
Diagnoza była prosta. Podczas jazdy odczepił się kabel od alternatora i tym samym pracował on bez akumulatora, co jak wiadomo musiało się skończyć uszkodzeniem regulatora...
Pozostało nam tylko doładować ich akumulator z naszej UAZowej elektrowni...

Oczywiście koledzy zostali już tam na noc i takim oto sposobem mieliśmy pierwszą porządną imprezę w Szwecji.
Alkohol lał się strumieniami i jedzenia też nie brakowało.
Położyliśmy się późno a wstaliśmy jeszcze później...
Po śniadanku wymieniliśmy się namiarami i każde z nas pojechało w inną stronę...
W końcu dojechaliśmy do Junsele. Przyjaciele już nas oczekiwali tym bardziej, że mieliśmy dla nich bardzo poszukiwane w Szwecji towary czyli...polskie piwo i polski chleb...
Jako, że pogoda nam dopisywała wybraliśmy się oczywiście pontonem na ryby, których tu nie brakowało...




Na tej szerokości geograficznej zaczynaliśmy już obserwować "białe noce"
W dzień:

W nocy:

Po 2 dniach imprezowania udaliśmy się w dalszą drogę...
Niebawem wjechaliśmy na teren Laponii...
I naszym oczom coraz częściej zaczęły się ukazywać takie oto obrazki:




W końcu zajeżdżamy na podwórko naszych niemieckich przyjaciół, gdzie natychmiast zostaliśmy zaproszeni do środka na konkretną imprezę, która trwała prawie do samego rana... Alkohol lał się strumieniami a jedzenie było wyborne... jakże miło to się wspomina...



Następnego dnia po śniadanku przystąpiliśmy do rozbijania obozowiska...

...Które niebawem było gotowe...

Wieczorkiem udajemy się na pierwsze połowy i Luśka wyciąga swojego pierwszego szczupaka...

Niebawem wyciągam kolejnego zawodnika...

Około 2 w nocy wracamy do obozowiska...ale tu nadal świeci słońce...
Musimy się przyzwyczaić do tego niecodziennego dla Polaka widoku...
Spędzimy tu bowiem najbliższe 7 wspaniałych tygodni...
Tak wyglądała nasza pierwsza noc ze Słoneczkiem...


Następne dni upłynęły nam na łowieniu ryb oraz na spacerach wokół okolicznych jezior i rzeki Juktan. Do naszej dyspozycji niemieccy przyjaciele Gisela i Klaus oddali nam motorówkę, kajak i pełne wyposażenie wędkarskie...
Oto jak przedstawiały się nasze wędkarskie przygody w fotograficznym skrócie:...


























Codziennie łapaliśmy tyle ryb, że pokusiliśmy się o wykonanie przydomowej wędzarni.
Gisela z Klausem byli zachwyceni projektem i wykonaniem.
A smak wędzonych ryb....mmmm palce lizać..



Niebawem zaczęła dojrzewać malina moroszka zwana tu hjutronem, tak więc pływaliśmy łódką na zbiory...



Nasi niemieccy przyjaciele mają Defendera 90 - tke i tym właśnie autem bardzo często jeździliśmy. Pomagaliśmy im w pracach przydomowych a przy okazji mieliśmy okazję samodzielnie pojeździć tym fajnym autem po szwedzkich terenach...
Oto jak sobie z nim radziliśmy:










Czasem napotykałem się na porzucone maszyny. Ta przedstawiona na zdjęciu niżej była akurat opuszczona od 2 lat... Stoi sobie samotnie. W Polsce już dawno byłaby rozebrana na części a to czego nie dałoby się rozgrabić zostałoby pocięte palnikiem na dające się zabrać kawałki... Ale to jest akurat Laponia, więc maszyna będzie pewnie stała tam jeszcze długi czas...

Oczywiście oprócz jazdy Defenderem nie dawaliśmy odpoczywać mojemu UAZowi, który na Lapońskich drogach, szutrach i bezdrożach radził sobie doskonale.
Oto krótki fotograficzny raporcik z tych UAZowych wycieczek:













Podczas jednej z wypraw napotkaliśmy Polaków, którzy dachowali w rowie Fordem Mondeo. Niestety kierowca nigdy nie jeździł na szutrze i nie wiedział, że kieruje się po nim tak jak po wysypanych kulkach od łożyska...
Efekty były takie jak na zdjęciach poniżej. UAZ znów wystąpił w roli ratownika. Dobrze, że miałem ze sobą cały zestaw lin i innych akcesoriów off-road.
Oto foty z akcji:




Po "wypoziomowaniu" maszyny odholowałem ten samochód 50 km do miejsca bazy poszkodowanych. Z tego co mi wiadomo potem to auto poruszało się po pewnych naprawach o własnych siłach. Żeby nie być zdziercą wzięliśmy od rodaków za tę przysługę przysłowiową flaszkę.
UAZ brał też udział w różnorakich przydomowych pracach, ot choćby wyciąganie wielkich kamieni z ziemi...
Oto kilka fotek z jednej z takich akcji:





Oczywiście jeździliśmy także regularnie na jagody. W wolnym czasie zwiedzaliśmy co ciekawsze kawałki Laponii...






W związku z tym, że jak powszechnie wiadomo wieści roznoszą się szybko, mieszkańcy dowiedzieli się o naszym pobycie w okolicy, mieliśmy sporo ofert pracy i często z tego korzystaliśmy. Mamy też "nagraną" pracę już na następny rok...
Oto przykładowa nasza praca w Laponii:

U Hardiego miałem też okazję do "ujeżdżania" qada:

Spotkaliśmy też naszych polskich przyjaciół z zeszłego roku ze zbiorów jagód. Umówiliśmy się na porządną wspólną imprezkę...


Podczas imprezy mieliśmy zabawną przygodę, bowiem wódka którą robiliśmy ze spirytusu pomieszanego z wodą z rzeki została zapakowana do bańki plastikowej a ta obłożona kamieniami tkwiła sobie w nurcie i się chłodziła. Niestety jakimś cudem odpłynęła i to na drugi brzeg rzeki. Na szczęście zguba została w porę dostrzeżona a ja natychmiast wypłynąłem na materacu w nocny pościg za umykającą wódeczką...
Kiedy ją dopadłem radość była oczywiście wielka



Na brzegu czekał już na mnie komitet powitalny ze szklanką wódki na rozgrzewkę oraz z ręcznikiem i ubraniami:-)


Oczywiście następnego dnia kac był dość spory i ten dzień spędzaliśmy na zasłużonym odpoczynku...

Poza imprezowaniem zajmowaliśmy się także bardzo pożytecznymi rzeczami jak np: robieniem portu i pomostu dla motorówki i kajaku dla naszych przesympatycznych gospodarzy:

Poznaliśmy też kolejna rodzinkę mieszkającą nieopodal nas. Okazała się nią Polka Monika i sympatyczny Niemiec o imieniu Pascal. Zajmują się oni hodowlą psów Husky i do tego oczywiście zimowymi zaprzęgami, oraz wszelką turystyką z tym związaną:

W trakcie kolejnej imprezy Klaus zdradził nam, że zimą potrącił lisa i zamroził go, bo spodobało mu się jego futro.
Tyle tylko, że nie potrafi go zdjąć. Tak więc i tą robotę przyjęliśmy


A tymczasem noce zaczęły robić się coraz ciemniejsze a wieczorami było tak kolorowo i bajecznie, że nawet zdjęcia nie oddają klimatu jaki tam panował...




Mama obchodziła w tym czasie swoje urodziny i znowu nasi niemieccy przyjaciele zaprosili nas na małą imprezkę z tej okazji:

Niestety termin naszego wyjazdu zbliżał się nieubłaganie...
Oto nasze wspólne pożegnalne zdjęcie...jesteśmy tam w komplecie:

Rano kończyliśmy się pakować, ale zapragnąłem jeszcze raz wypłynąć motorówką na pożegnalny patrol połączony z wędkowaniem i oto mamy ostatni podarunek od Juktanu...
Jedzonko na drogę w postaci 6 kg szczupaka...



Po wielkich pożegnaniach wyruszamy w drogę do Polski...
Żal stąd wyjeżdżać. W końcu to kraina moich snów...
Na pożegnanie Gisela i Klaus zapraszają mnie i Lucynę na 2 długie zimowe miesiące do siebie. Oni jadą do Korei na wycieczkę a my zaopiekujemy się domem i obejściem. Landrover Defender będzie stał do naszej dyspozycji;-)
Oto my w drodze powrotnej:


Po raz kolejny widzimy stado Mikołajowych reniferów na drodze i w jej pobliżu...


Jesteśmy właśnie za Ramvikiem 7 km przed wjazdem na autostradę E4 i nagle dobiega do moich uszu jakiś niemiły zgrzyt i ostrzegawczo zabłyskują się czerwone kontrolki...
Katastrofa! Brak ładowania a strzałka temperatury glikolu leci w górę.
Maszynownia stop! Idziemy obejrzeć co się stało mając nadzieję, że to tylko poleciał pasek klinowy...


O ja pikolę!!! Co to się do jasnej cholery stało?
No tego nikt by nie przewidział... Mam ze sobą trochę zapasowych części, ale tego niestety nie mam... Koło pasowe napędu pompy wody pękło u podstawy. Dalsza jazda wykluczona, regeneracja tej części tu na miejscu w zasadzie nie jest możliwa z uwagi na konieczną precyzję dokładnie osiowego umieszczenia otworów... krótko mówiąc klapa.
Oto obraz zniszczeń:

Na szczęście nieopodal mieszka Szwed o niemożliwym dla mnie do powtórzenia imieniu, który zaciekawił się nietypowym samochodem. Ów człowiek dobrze mówi po angielsku i zaraz udaje nam się dogadać.
Okazuje się, że mamy niebywałe szczęście w nieszczęściu bowiem z jego relacji wynika, że 20 km od tego miejsca jest bardzo duży szrot samochodów i pewnie mają tam taką część. A więc "nasz" Szwed natychmiast tam zadzwonił i podał im typ i rocznik naszego silnika. Niestety okazuje się, że takiej części nie mają. Ale ja nie daję za wygrana, tłumaczę mu, że skoro podobno mają tam tyle różnorakich samochodów to musimy tam pojechać i ja coś z pewnością sobie dopasuję od innego auta. Tak też czynimy. Uprzejmy Szwed nie robi z tego problemów i od razu zaprasza nas do swojego auta.
Za niedługą chwilę parkujemy przy szrocie, który jest naprawdę imponujący.
Wchodzimy do biura, które jest skomputeryzowane prawie jak pentagon.
Oczywiście panowie z biura potwierdzają wcześniejszą relację, czyli, że części takiej na składzie nie posiadają. A ja z polskim uporem powtarzam, że coś sobie dopasuję. Idziemy z Luśką na plac, oglądamy auta, niektóre naprawdę piękne... i znaleźliśmy beczkę mercedesa...
Beczuszka piękna... skórzana tapicera, silniczek lśni jak lusterko.
Przymierzam nasze koło.......
Kuźwa! Pasuje! Teraz tylko po klucz i już za moment mam koło w ręku, jest 4 mm szersze po średnicy, ale mam wystarczająco dużo luzu na pasku żeby to skompensować. Jeszcze tylko cena... Drżymy na myśl o Szwedzkiej drożyźnie, ale pan z biura ulitował się nad nami i zaproponował tylko 100SEK na co przystaliśmy z ochotą. Po powrocie "nasz" Szwed nawet nie chciał słyszeć o jakiejkolwiek zapłacie za 50 km drogi. Więc w drodze uznania wręczyłem mu ostatnią zapalniczkę w kształcie pięknego naboju zakupioną rok wcześniej w Holandii.
I z tego prezentu był on bardzo rady:-)
Oto moment wręczenia podarunku:

Uaz został naprawiony i pojechaliśmy dalej...
Przed Sundsvallem spotkaliśmy Polkę, która 16 lat temu wyjechała na zbiory do Szwecji i tu została. Wyszła za mąż za Szweda, który bardzo interesuje się Radziecką techniką. I kiedy tylko nas zobaczyli zaraz wywiązała się miła rozmowa. W trakcie tej pogawędki zdażyliśmy nawet zareklamować to nasze off-road-owe forum. Najbardziej ciekawą dla mnie informacją było to, że w pobliżu jest jakieś ogromne centrum handlowe i wyprzedają tam ponoć sprzęt ze Szwedzkiej armii...2 razy tego mi nie trzeba było powtarzać... Zdecydowałem, że tam pojedziemy ale najpierw wymieniliśmy się adresami z naszymi miłymi rozmówcami:


Zajechaliśmy przed to słynne centrum, które okazało się być zamknięte, więc mimo protestów załogi postanowiłem tu właśnie na parkingu rozbić obozowisko i poczekać do porannego otwarcia...


Po całonocnym oczekiwaniu okazuje się, że wybór tych militarnych gratów nie jest wcale duży, ale wybrałem dla siebie całkiem fajny śpiwór z pokrowcem i torbą za 180SEK, co było ceną całkiem atrakcyjną...
Ruszamy w dalszą drogę... Czeka nas ostatni nocleg na szwedzkiej ziemi... znajdujemy go nieopodal lotniska Arlanda i przez całą noc będziemy mogli podziwiać startujące i lądujące samoloty...
Widok całkiem fascynujący...
Oto nasze ostatnie nocne obozowisko:

Bez przeszkód docieramy do promu i oczekujemy na odprawę celną:

Jeszcze tylko ostatni konkurs sprawności polegający na cofnięciu UAZem z przyczepą bez wspomagania kierownicy 100 metrów pomiędzy samochodami do wewnątrz promu i już jesteśmy zaokrętowani...

Rejs będzie trwał blisko 20 godzin i niestety dzieją się tam dantejskie sceny. Polacy piją na umór a następnie lecą wyzwiska, przekleństwa i zaczynają się regularne bitwy, w tym także na noże...
Po pewnym czasie bijatyki zostają opanowane przez ochronę promu a co bardziej krewcy rodacy pozamykani zostali do komórek, jednak ślady rozbryzganej krwi widoczne na drzwiach i ścianach przypominają załogantom sceny z ubiegłej nocy... Jednym słowem horror. My profilaktycznie schowaliśmy się z Lucyną pod schodami razem z miłą parką Gniewkiem i Agnieszką. Automatykiem i lekarką z Krakowa. Ale mimo naszej dobrej kryjówki też nie udało nam się uniknąć wizyty pijanych wyrostków.

Poranek w Gdańsku przywitał nas paskudną deszczową pogodą...
Jedyną osłodą było poznanie podczas wyjazdu z promu kolegi po podróżniczym fachu. Miło będziemy wspominali Landrovera Defendera 110. Panie Karolu cały czas zaproszenie do Laponii jest dla Pana aktualne.
Gdańsk wita nas ponadto dziurawymi drogami i fatalnym oznaczeniem. Mimo, że mieszkamy 130 km dalej 3 razy gubimy się podczas wyjazdu na wskutek przyzwyczajeń do szwedzkich oznaczeń zmiany kierunku jazdy, co nie ma żadnego przełożenia na polskie realia... Jednak w sumie udaje nam się szczęśliwie dojechać do domu po przeszło 7 tygodniach Skandynawskiej przygody... Po raz 3 na przekór wszystkim tym sceptykom, i czarnym prorokom i tym wszystkim znawcom radzieckiej techniki, którzy twierdzili, że UAZ z takim obciążeniem już definitywnie zostanie na Skandynawskiej ziemi. Tak więc moi drodzy - nie zwracajcie uwagi na sceptyków tylko łapcie wiatr w żagle niezależnie, czym jedziecie, czy to jest Defender, Uaz, Komarek czy też zwykły rower.
Marzenia są po to by je realizować....
Pozdrawiamy Brać off - road-owa bardzo serdecznie.
Jacek & Lucyna & Familia & UAZ + Camping